English

    Lukrecjusz

    Kronos55
    4/2020
    Lukrecjusz
    projekt okładki:
    Tomasz Bardamu

    W pierwszym wieku po Chrystusie przedstawiciele socjety rzymskiej spędzali wolny czas w willach nadmorskiego Herkulanum, pielęgnując, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, „narcyzm drobnych różnic”. W sierpniu 79 roku wybuch Wezuwiusza przykrył je grubą warstwą błota wulkanicznego, które na wieki zakonserwowało najdrobniejsze przejawy ich codziennego życia. O znamienitych Rzymianach przypomniano sobie dopiero w XVIII stuleciu, gdy dogrzebano się pozostałości po nich. Czytali bardzo ciekawe rzeczy. Większość z utworów zachowanych w Willi Papirusów zawierała mniej lub bardziej udatnie przetworzone nauki epikurejskie. Znaleziono między nimi fragmenty De rerum natura Lukrecjusza, w którym udało się autorowi połączyć wysoki poziom estetyczny dzieła (poemat został napisany łacińskim heksametrem) z wyrafinowanym przesłaniem filozoficznym.


    Z punktu widzenia wiedzy współczesnej wiele intuicji zawartych w poezji Lukrecjańskiej okazało się trafnych. Wprawdzie Słońce nie obraca się, jak sądził Lukrecjusz, wokół nieruchomej Ziemi, ale już jego „oszałamiająca spekulacja” o atomistycznej strukturze wszechświata, o nieskończonym procesie wytwarzania rzeczywistości i jej stopniowym rozpadzie, znajduje u fizyków współczesnych poklask. W świecie określanym przez zderzenia atomów przemieszczających się w nieskończonej próżni jedynie ich spontaniczne skoki i odchylenia – dla których można szukać analogii w „zasadzie nieoznaczoności” Heisenberga – są uzasadnieniem i rękojmią wolności ludzkiej. Wolność bowiem stanowiła podstawową troskę epikurejczyków.


    Osiąga się ją zawsze – twierdzili – przez uwolnienie się od strachu przed śmiercią, od bogów. Przeżywanie życia w ciągłej obawie o nie, życia zatrutego myślą o innym życiu, w którym będziemy rozliczani za życie, jakie prowadziliśmy tu, na ziemi, to przejaw braku rozsądku, nadpobudliwość wyobraźni. Z życia potrzeba trwale usuwać wszelkie lęki i godzić się na to, co ono samo przynosi, ceniąc przede wszystkim rzeczy piękne, przyjemne i nietrwałe. Motto znad bramy ogrodów epikurejskich głosiło, że najwyższym dobrem człowieka są przyjemności, niekoniecznie zresztą zmysłowe. Dopiero przyjemności ważne z punktu widzenia ducha ludzkiego – co trzeba wyraźnie zaznaczyć – potrafią zesłać spokój i trwałe zadowolenie. Przyjemnie jest więc nieść pomoc innym, obdarowywać ich przyjaźnią, bez wnikania w intencje tego, który przyjaźń świadczy i kto ją odbiera. Przyjemnie jest wreszcie napić się wina z przyjaciółmi, w blasku zachodzącego słońca, nad brzegiem Morza Tyrreńskiego, u stóp Wezuwiusza.


    Hedonizm jako sztuka życia – powiadają przeciwnicy takiego ujęcia – nie jest do końca wiarygodny, ponieważ trywializuje nadzieję, marginalizuje znaczenie wiary w rzeczywistość pozaludzką, jednocześnie spłaszcza imponderabilne wartości, jak ofiara, waleczność, honor. Pierwszym niechrześcijańskim adwersarzem Lukrecjusza był Wergili, który przeciwstawiał epikurejskiemu w swojej genezie sceptycyzmowi żarliwą pobożność, a pacyfizmowi i kosmopolityzmowi – patriotyzm. Jego poemat zachowywał daleko idącą rezerwę w stosunku do propagandy rozbuchanych potrzeb, które trzeba zaspokajać natychmiast, skoro żyje się tylko raz i tak krótko. Mniej więcej taka była odwieczna droga dezawuowania rzeczników szeroko pojętej eudajmonii, którą reinterpretowano w kategoriach groteskowego popuszczania pasa.


    „A przecież połamać coś to też bardzo przyjemnie” – powie Dostojewski. Co to za życie w przesłodzonej harmonii i dostatku? Hedonizm tylko je spłyca. Ludzkiego istnienia nie wolno redukować do jego przyjemnościowego aspektu, ponieważ już samo życie, przez swój naturalny bezwład, grawituje w kierunku pomnażania zwierzęcych przyjemności. Trzeba umieć wznieść się ponad nie. Epikureizm – powie Arnold Gehlen – prowadzi do niepotrzebnej egzaltacji. „Psychicznie odpowiada on wewnętrznej stronie przedłużonego stanu młodzieńczego”. Dlatego też gdy fragmenty poematu De rerum natura pojawiały się między IV a IX wiekiem w korespondencji doktorów Kościoła (później po prostu zapomniano o nim), to tylko jako przykład poprawnej łaciny.


    Wszakże ludziom nie wystarczy rozjaśniać w głowach czy przecierać oczy, by mogli zobaczyć, kim są. Być może elektryfikacja, jak chciał Lenin, rozwiewa zmory i przywidzenia, ale nie sprowadza na ludzi szczęścia. Zresztą maniakalne dążenie do „happy endu” nie jest u epikurejczyków takie pewne. Wystarczy prześledzić pod tym względem trajektorię przyjemności przedstawioną w poemacie Lukrecjusza.


    W księdze I Lukrecjusz składa obietnicę, że stopniowe nabywanie wiedzy ma towarzyszyć podróży do lepszego świata rozpoczętej tam, gdzie „w naocznej sromocie życie człowiecze na świecie / w prochu leżało, dławione ciężkim brzemieniem religii” (I, 62–63). Wszakże proces ten zostaje gwałtownie wyhamowany w księdze ostatniej, gdy na drodze człowieka staje potęga i brutalność natury. Poemat kończy bowiem przerażający obraz zarazy, która dotknęła Ateny podczas wojny peloponeskiej.


    Dla Tukidydesa, którego relację o zarazie przełożył Lukrecjusz na język i wrażliwość „późnego” Rzymu, pandemia łączyła się bardziej z tym, co człowiek robi – z jego wyborami politycznymi, działaniem – aniżeli bezpośrednio z samą naturą. Tymczasem VI księga De rerum natura dostarcza opisu ostatnich dni gatunku ludzkiego. Zawarty w niej przekaz ma charakter apokaliptyczny, nie historyczny. W warunkach opisywanych przez Lukrecjusza logos ustępuje pod presją marniejącego ciała, filozofia kończy się tam, gdzie zaczyna cierpienie. W pobliżu ludzkiego truchła mrą nawet padlinożercy (VI, 1216–17). Być może na chorobę można wynaleźć lekarstwo, wszakże na apokalipsę żadnego lekarstwa nie ma – „milczeli lekarze w niemym strachu” (VI, 1179). Ich milczenie – właśnie milczenie lekarzy – odsłaniało nicość obietnic postępu i szczęścia. Świątynie zamieniane na składy pomarłych ludzi; smród psujących się ciał; porzucenie ceremonii pogrzebowych; zrywanie więzów rodzinnych z najbliższymi; anomia społeczna – to wszystko stało się udziałem mieszkańców Attyki. Szybko okazało się, że źródłem zła nie jest wspólnota polityczna, nie są nim nawet bogowie; zło bierze się ze złamania człowieka, z załamania się człowieczeństwa pod wpływem natury, która pozostaje nieoswojoną, nieodkrytą tajemnicą. Jest to moment wielkiego powrotu religii; nie nauki („lekarze milczeli”), ale właśnie religii, której służebna rola w odzyskiwaniu równowagi politycznej wydaje się nie do przecenienia. Może tak być, że religia bywa zła i niepotrzebna. Ale bez niej wspólnota polityczna narażona jest na rozchwianie i katastrofę.


    Piotr Nowak
    Zastępca Redaktora Naczelnego