Wiemy to od Greków: filozof zajmuje w ludzkiej wspólnocie miejsce szczególne. Mówią o tym Platon i Arystoteles. Pokazuje to Sokrates. Szczególność tego miejsca – niezwykłość tej pozycji – wynika z jego marginalnego charakteru. Filozof mieszka na marginesie. Stoi na jakiejś granicy i z niej do nas przemawia.
Filozof mówi językiem wspólnoty, ale jego język jest osobny. Zwykłe słowa przybierają niezwykłe znaczenia. Pojawiają się słowa nowe, w pierwszej chwili niezrozumiałe, często dziwaczne. Filozof odpycha. Jest kimś tutejszym, lecz odwraca się w jakąś inną, nieznaną nam stronę (Platon mówi, że ku ideom), a być może w ogóle z jakichś innych, nieznanych nam stron przychodzi (Platon mówi, że przybywa z państwa idei). Filozof jest kimś obcym. I obcym nawet być musi, jeśli ma nam powiedzieć coś istotnego.
Widać to najlepiej, kiedy filozof zaczyna mówić o Bogu. Wspólnota obcuje z Bogiem za pośrednictwem religii. Ta ostatnia ma zawsze swoich kapłanów i instytucje, tradycję i dogmaty. Filozofowie stawali często przed wspólnotą w szatach kapłanów i mówili do niej językiem religii. W tym samym jednak momencie mieli oni zawsze własną – osobną – drogę do Boga. Wzorem byli tu znowu Grecy. W Fizyce Arystotelesa Bóg pojawia się poza religią, w porządku natury, w wymiarze czysto racjonalnym. Filozoficzna droga do Boga może (to jest przypadek św. Tomasza z Akwinu) uzupełniać drogę religii, ale może się z nią także – to jest z kolei przypadek Spinozy – całkowicie wykluczać. Ta osobność w sprawie przecież wspólnej, odrębność w kwestii powszechnej dotyczy również najważniejszych filozofów XX wieku: Heidegger i Wittgenstein myślą o świętości i niewypowiadalnym w jakimś innym, poza-religijnym porządku.
Jeśli tak opiszemy figurę filozofa, czysty kształt tej postaci, to pisarzem, który w polskiej tradycji najdokładniej jej odpowiada, będzie Bronisław Trentowski. Polacy mieli różnych filozofów. Ten jeden zajmuje jednak to osobliwe miejsce: jest naraz swój i obcy, tutejszy i nietutejszy (tameczny, jak by sam o sobie powiedział). Widać to przede wszystkim w jego języku. Trentowski przykładał do języka ogromną wagę i używał go z wielką inwencją. Słowa, które wynalazł – jak słowo „jaźń” na przykład – zostały przyjęte i weszły do powszechnego obiegu. Zarazem uchodzi on jednak za pisarza manierycznego, językowo wydziwaczonego, a przez to trudno dostępnego, niezrozumiałego.
W podobny sposób wygląda pozycja polityczna Trentowskiego. Autor Bożycy chciał być polskim filozofem narodowym. Uważał, że pierwszym obowiązkiem filozofa w Polsce jest stworzyć filozoficzną polszczyznę (taki jest powód wspomnianego słowotwórstwa), a dalej przemyśleć i wypowiedzieć głęboki sens polskiej historii (stąd jego zainteresowanie starożytną religią Słowian). Umieszczał się zatem albo chciał się umieścić w centrum życia wspólnoty. Zarazem jednak z tej wspólnoty skutecznie się wypisywał i od niej się odłączał. Trentowski nigdzie nie pasuje. Dla postępowców zbyt konserwatywny, dla konserwatystów zbyt postępowy, chciał objąć Początek i Koniec naszego tutejszego doświadczenia: od pokładów archaicznej niepamięci po ostateczną perspektywę przebóstwienia człowieka. Chciał – tak go rozumiem – należeć do jakiegoś innego czasu, który ogarnia całość ludzkiego istnienia.
Ten wielki zamach – próba objęcia Początku i Końca – ma za tło dwie katastrofy. Tę, która już się dokonała, i tę, która właśnie zaczęła się zbliżać. Pierwszą jest klęska powstania listopadowego i ostateczny koniec Królestwa Polskiego. Trentowski, emigrant polityczny w Niemczech, był życiowym rozbitkiem, człowiekiem, który wypadł z utartych kolein życia i nie mógł już odnaleźć w nim swojego miejsca. Obywatel nieistniejącego Królestwa, szukał w polskiej historii jakiegoś wymiaru wiecznego i niezmiennego – i znalazł go w dawnej Słowiańszczyźnie. Ona, uważał, trwa niewzruszona pod powierzchnią przyjętego z Zachodu chrześcijaństwa. Stała natura Polaków. Istota obojętna na dziejowe zawieruchy.
Ten emigrant żyje na domiar w poczuciu, że zbliża się kolejna, jeszcze większa i straszliwsza katastrofa, dla której mordy roku 1848 są zaledwie ponurą przygrywką, a którą sprowadzą na Europę walczące ze sobą stronnictwa rewolucji i reakcji. „W miejscu świątnic Pańskich” – pisze Trentowski w jednym z listów – staną „zbroczone krwią rusztowania. […] Jeżeli się Bóg nie ulituje, zginie europejska ludzkość marnie, wyrzeza sama siebie jak niegdyś Moskale Pragę, a Car i niewolniki jego będą na ziemi Bogami!” (list do Władysława Ostrowskiego z 21 listopada 1849 roku). Trudno nie dostrzec w tych zdaniach przeczucia dwudziestowiecznych potworności.
Tak zatem zamach Trentowskiego – próba dojścia do Końca przy jednoczesnym przywróceniu Początku – jest jakimś dramatycznym skokiem, filozoficznym salto mortale ze świata, w którym wszystko się rozpada, w Wieczność, która ma być w nas – a także poza nami. Celem filozofii, mówi Trentowski, jest dotarcie do Boga. Jej zwieńczeniem jest teozofia, będąca czysto racjonalną nauką o Stwórcy. W tym miejscu właśnie Koniec zbiega się z Początkiem. Religia dawnych Słowian, twierdzi Trentowski, była kultem bogów osobowych. Ostatecznym przedmiotem filozofii jest najwyższa Doskonałość, czyli Jaźń osobowa, wolna i samodzielna, a zatem – Bóg. Ma to być Bóg ludzi wolnych. Bóg, który nie przekreśla ludzkiej wolności, lecz przeciwnie, stanowi dla niej najwyższy wzór i oparcie.
Ten skok – powiedzmy to na koniec – kończy się klęską. Główne dzieło Trentowskiego, Bożyca, pozostaje w rękopisie, nieukończone i nieopublikowane. Brak w nim najważniejszej części, Teognozji, czyli naukowego opisu istoty Boga. Po Trentowskim pozostało jednak w kulturze polskiej to miejsce, które swoim pisarstwem – a także swoim cierpieniem i swoją klęską – wyznaczył i zakreślił. Miejsce Filozofa.
Wawrzyniec Rymkiewicz
Redaktor Naczelny