English

    TEOEKONOMIKA

    Kronos39
    4/2016
    TEOEKONOMIKA
    projekt okładki:
    Tomasz Bardamu

    Biblia przez wieki była nieodzownym elementem relacji ludzkich, przez wieki leżała na stole, obok chleba i wina. Czytano ją na głos, z przejęciem, czasem zaś zwyczajnie, bez demonstracji. Powtarzano zawsze te same, dobrze znajome zdania i frazy, które przenikały następnie do języka codziennego. Eklezjasta (30,5): „Ten, kto złoto miłuje, nie ustrzeże się winy, a ten, kto goni za zyskami, przez nie zostanie oszukany”. Protestanci zachęcali do rozmnażania pieniądza, ganiąc jednocześnie skłonność do jego wydawania. Socjaliści jednogłośnie potępiali pieniądz, uznając zarazem ludzkie prawo do czerpania ze światowych zasobów. Czy w tych dwóch postawach – ascetycznej i roszczeniowo-marzycielskiej – wyczerpuje się ludzki stosunek do pieniądza? Czy każde bogactwo, jak chce Pismo, jest rzeczywiście źle nabyte? Otóż nie, nie każde. Zły jest procent, lichwa, a więc sposób, w jaki pieniądz dla większości z nas jest dzisiaj dostępny.


    Lichwa posiada wiele wyrazów, ma wiele wcieleń. W dokumentach z XIII wieku mówi się o niej najczęściej w liczbie mnogiej – uzurae. Sama w sobie lokuje się gdzieś na przecięciu zachłanności ludzkiej i matematycznej operacji na procentach. Święty Hieronim stwierdza, że do lichwy należy zaliczyć wszelką nadwyżkę w stosunku do wniesionego kapitału. Jako przekroczenie miary, jako „nadmiar”, lichwa stanowi instytucjonalizację chciwości, avaritia, przeciwstawionej temu, co sprawiedliwe. Jest więc grzechem przeciwko sprawiedliwej cenie, przeciw naturze. Pisał Dante:


    Jeśli przypomnisz sobie owe rady
    z Księgi Rodzaju, wiesz już, że należy
    z obu [bo jeszcze z natury – P.N.] swojego życia brać zasady;
    Inaczej żyją lichwiarze nieszczerzy,
    gardząc naturą i jej córką zgoła,
    bowiem gdzie indziej ich nadzieja leży [Piekło, XI, 106–11, przeł. A. Kuciak].


    Co najmniej od początku XVII wieku usiłowano stworzyć coś doskonalszego niż pieniądz-towar, mianowicie starano się stworzyć „zwierciadło, w którego odbiciu wszystkie inne towary znajdą swoją miarę”, a więc pieniądz-znak, pieniądz, który jest pieniądzem na papierze, którym wypychamy sobie (albo i nie) nasze portfele. A skoro pieniądze wymyślono dla usprawnienia wymiany, opłata za ich używanie – bo tym właśnie jest lichwa – okazuje się zwykłą perwersją, zboczeniem. Lichwiarz bowiem – osoba potężna i krucha, niezbędna i znienawidzona – sprzedaje dłużnikowi czas, który – et ita vendit tempora sed tantum tempus quod Dei est – należy do Boga; sprzedaje, mówiąc krócej, iluzoryczną zazwyczaj nadzieję na „jeszcze większe pieniądze”.


    Adam Smith, uznawany przez wielu za klasyka ekonomii nowożytnej, uważał, że dystynktywną cechą człowieka jest zdolność do wymiany. Zaznaczał przy tym, że zasada ekwiwalencji jest ważna przy określaniu istoty człowieczeństwa, nikt bowiem nigdy nie widział psów wymieniających się między sobą kośćmi. Z kolei antropologowie kulturowi – Marcel Mauss, Bronisław Malinowski, Claude Lévi-Strauss – dowiedli, że wymiana nie musi wiązać się ze sferą czystej ekonomii. Bywa i tak, że przekazywany jest z rąk do rąk ten sam przedmiot, przez co sama transakcja traci wymiar ekonomiczny. Nadrzędnym celem tak pojętej wymiany jest bowiem „zacieśnianie wzajemnych stosunków przez wzmacnianie obustronnych więzi”.


    Dziś jednak wszystko jest lichwą, ponieważ wszystko podlega regułom wyceny i opłacalności. Ilość pieniądza jest jego jedyną właściwością. Pytając o pieniądze, nie pytamy, „co i jak?”, lecz „ile?”. Czy więc nie jest rzeczą naturalną, że pieniądz ze swej istoty niejako dąży do rozprzestrzeniania się – nawet w sposób sztuczny, nawet jako pieniądz lichwiarski?


    Dawniej to Kościół był tym, który „powstrzymuje” i przeciwstawia się handlowaniu czasem (sobory laterańskie, sobór lyoński, sobór w Vienne). Współcześnie takiej osłony zostaliśmy pozbawieni. Właściwie cały świat jest for sale. Można powiedzieć, że rzeczywistość, w jakiej żyjemy, stała się sukcesorem majątku, który w epoce nowożytnej został bez reszty wymieniony na pieniądze. Czy istnieje zatem coś – to jedno z pytań, na które starają się odpowiedzieć teksty pomieszczone w „Prezentacjach” – czego nie zdołano jeszcze spieniężyć; coś, co wymyka się, jak to mówił Georg Simmel, „pieniężnemu ekwiwalentowi wartości osobowych”?


    Logika i ontologia Arystotelesa pozostają w zgodzie z naszym potocznym odczuwaniem świata. Równie łatwo i intuicyjnie można zrozumieć naukę Galileusza i Newtona, natomiast już trudniej połapać się w meandrach mechaniki kwantowej czy biologii molekularnej. Nauka rozwija się pod prąd zdrowego rozsądku. W takim samym świetle należy patrzeć na światowe imperium pieniądza, którego reguły działania znane są w zasadzie tylko nielicznym prestidigitatorom. Wybitny ekonomista Peter Drucker w wywiadzie, jakiego przed laty udzielił jednej z amerykańskich gazet, powiedział, że wartość dziennego obrotu na londyńskim rynku międzybankowym przewyższa to, czego światu potrzeba przez rok na obsługę wszystkich transakcji ekonomicznych. Ten pieniądz nie ma funkcji – podkreślał Drucker. Nie ma też żadnej siły nabywczej. Jest lichwą w czystej postaci. Pieniądz spekulacyjny, podatny na panikę i manipulacje, jest przerzucany to tu, to tam, z giełdy na giełdę. Że jedną rzecz można kupić, inną sprzedać – o tym wie każdy. Ale że transakcje dokonywane są za pomocą wirtualnych pieniędzy, które zmieniają rzeczywistość, to nowość i od niedawna smakowita sensacja.


    W którą stronę zmierza dzisiejszy pieniądz? Czy prawdę mówi nieszczęsna kochanka Fausta, że „Do złota bieży, od złota zależy / W końcu wszystko” (przeł. J. St. Buras)? Czy współczesny pieniądz związany jest jeszcze – niechby słabo i tylko umownie – z tym szlachetnym kruszcem? Czym w takim razie jest pieniądz sztuczny, skoro swą moc i „realność” czerpie z odseparowania dolara od złota, brylantów, platyny?


    Piotr Nowak
    Zastępca Redaktora Naczelnego