English

    John Stuart Mill

    Kronos56
    1/2021
    John Stuart Mill
    projekt okładki:
    Tomasz Bardamu

    Chciałbym, aby czytelnicy bieżącego numeru „Kronosa” potraktowali go jako follow-up numeru poprzedniego, który w całości poświęciliśmy epikureizmowi. John Stuart Mill – jego główny bohater – był bowiem jednym z największych szmuglerów wartości bliskich Starożytnym: wolności, doskonałości, zamiłowania do piękna. Jako kilkuletnie dziecko nauczył się greki, więc dialogi Platona mógł studiować – faktycznie studiował – w oryginale. Gdy miał lat jedenaście, posprzeczał się z ojcem o wykładnię polityki Peryklesa. Naśladował mowy Demostenesa, przyjmował rady od Kwintyliana. Były to umiejętności godne podziwu, toteż je podziwiano. Ważniejsze od nich były tylko znajomości, jakie zawarł z filozofami greckiej i łacińskiej starożytności. To oni pomogli mu dźwignąć Królestwo Wielkiej Brytanii do rangi światowego imperium, to dzięki nim mógł przekazać wiedzę moralną współczesnym i zbudować z nimi i dla nich liberalizm – doktrynę wolnościową. A jednak coś poszło nie tak.


    Liberalizm dzisiejszy nie ma zbyt wielu punktów wspólnych z jego klasyczną formułą. Jeżeli liberalizm Locke’a i Milla został pomyślany tak, by mógł wspierać wolność – nie tylko ekonomiczną, ale też tę akademicką, duchową – to już liberalizm, z jakim mamy obecnie do czynienia, stał się twardogłowy, moralizatorski, schematyczny. Liberalizm klasyczny ludzi wzmacniał, współczesny zaś chce im od razu mówić, jak mają żyć, chce przekształcać ich i reformować, pakując wszystkich pod jeden strychulec, zmieniając na wydumaną przez nie wiadomo kogo modłę. Liberałów nie interesuje dobro wspólne, „rzecz publiczna”, państwo, naród. Nagradzają zachowania konformistyczne, zastraszają, strofują, onieśmielają. Dorosłych traktują jak dzieci.


    Czy w ogóle są to jeszcze liberałowie? Nie wiem tego na pewno. Wiem, że chętnie powołują się na filozofię liberalną jako legitymizację swych coraz śmielszych poczynań. Są wyznawcami postępu i nieskończonego doskonalenia się, nakazujących ludziom rozstać się ze wszystkim, czego nauczyli się w domu, co przyswoili za sprawą tradycji. Wartości stare i zużyte zastępuje się nowymi. Dokładnie tak samo czynili przed pół wiekiem i wcześniej komuniści tworzący w Europie Środkowej i Wschodniej homo sovieticus, człowieka radzieckiego. W tym sensie Martin Heidegger nie pomylił się, utożsamiając – zrobił to w Liście o humanizmie – wynaturzony, pędzący nie wiadomo dokąd liberalizm z komunizmem. Pamiętam, że w czasach PRL-u, gdy po raz pierwszy zapoznawałem się z tym tekstem, w ogóle nie rozumiałem takich skojarzeń. Dziś je rozumiem. Obie ideologie hołdują bowiem dwóm wspólnie wyznawanym wartościom głównym: egalitaryzmowi i całkowitej ekonomizacji życia wspólnotowego.


    Utrzymuję koleżeńskie relacje z profesorem pracującym na amerykańskim uniwersytecie. Może nie jest to Liga Bluszczowa, ale też nie podrzędna szkoła czytania i pisania, trafiają się tam naprawdę dobrzy studenci. Tak było z czarnoskórą studentką z Nigerii. Wyróżniała się ponadprzeciętną inteligencją oraz – co nawet ważniejsze – autentycznym drygiem do filozofowania. Mój znajomy postanowił wynagrodzić jakoś jej zaangażowanie i obdarował ją naręczem książek. Następnego dnia został wezwany do biura zajmującego się wyrównywaniem nierówności (The Office of Equality and Diversity), gdzie otrzymał naganę. Jej podstawą była skarga innej czarnoskórej studentki, która książek od profesora nie dostała, czując się przez to dyskryminowana. Wytworzona nierówność została bardzo szybko zniwelowana. W latach 60. i 70. ubiegłego wieku przy rekrutacji na polskie uczelnie studenci otrzymywali dodatkowe punkty preferencyjne za pochodzenie robotnicze i chłopskie. Również dzięki tym punktom niwelowano różnice, regulując w głowach poziom oleju, którym następnie oliwiono mechanizm awansu społecznego.


    W marcu bieżącego roku sejm szkocki uchwalił prawo przeciw szerzeniu nienawiści. Od marca nie wolno w Szkocji dyskryminować nikogo ze względu na wiek, niepełnosprawność, wyznanie, rasę, tożsamość płciową; nie można tego robić ani publicznie, ani prywatnie. Negatywnie skomentowany wiek ciotki na imieninach wujka albo mało wybredna uwaga pod adresem czyjejś orientacji seksualnej, poczyniona na przyjęciu lub przed telewizorem, mogą zostać zgłoszone przez uraźliwych gości na policję i ukarane w sądzie. W latach 30. zeszłego wieku kilkunastoletni Pawka Morozow zadenuncjował ojca za spisek przeciw Związkowi Radzieckiemu. Ojca zamordowano, syna wkrótce też.


    W lutym 2021 roku ukazało się holenderskie tłumaczenie Boskiej komedii Dantego. Jego autorka Lies Lavrijsen usunęła w porozumieniu z wydawcą i na jego prośbę fragmenty o Mahomecie, tak aby nie obrażały niczyich uczuć. W 1962 roku na biurko Michaiła Susłowa – był on pod Chruszczowem ministrem kultury – trafiło arcydzieło Wasilija Grossmana Życie i los. Po lekturze minister wyjaśnił pisarzowi, że jego powieść ukaże się w Związku Radzieckim za dwieście lat. W tym czasie funkcjonariusze NKWD konfiskowali w domu Grossmana wszystkie notatki, zabrali nawet kalkę z maszyny do pisania.


    Dzięki językowi radzieckiemu upowszechniło się w państwach komunistycznych schizofreniczne rozszczepienie liczby pojedynczej na liczbę mnogą. Fraza „mówię do was, towarzyszu” nie wynikała z podwójnego widzenia, lecz była serwilistyczną adaptacją powszechnej w komunizmie maniery językowej. Dziś w Kanadzie nikt nie wie, jakim zaimkiem osobowym powinien zawracać się do kobiety, dziecka czy mężczyzny. Transseksualna żurnalistka rosyjsko-amerykańska Masha Gessen prosi, aby zwracano się do niej: they. I nie ma w tym nic nieliberalnego.


    Idee nie tylko mają swoje konsekwencje, ale też żyją własnym życiem. Nierzadko sposobią się do nowego istnienia trochę jak duchy w starych domach – strasząc. Ich twórcy – mogę w to łatwo uwierzyć – nie zaplanowali tego, ani tym bardziej nie przewidzieli. Czy zwalnia to ich z odpowiedzialności za użyte przez nich słowa, wypracowane pojęcia, pchnięte w obieg idee? W jednym ze swoich najświetniejszych esejów – Marksistowskich korzeniach stalinizmu – Leszek Kołakowski napisał, że w stalinizmie nie było nic niemarksistowskiego, że stanowił on jedno z wielu prawomocnych wcieleń marksizmu. Nie wiem, czy John Stuart Mill ponosi jakąkolwiek odpowiedzialność za rodzącą się z ducha liberalizmu tyranię. Podejrzewam natomiast, że nie ma w niej nic, co nie mogłoby pochodzić prosto od Milla, z jego ideami tolerancji i równości, które dziś zostały wykrzywione.


    W obecnym numerze „Kronosa” przybliżamy eseistykę Johna Stuarta Milla. Chcemy lepiej zrozumieć sprawy, którymi żył i absorbował angielskie społeczeństwo XIX wieku. Z pewnością ustalenia i decyzje wtedy podejmowane rezonują współcześnie.


    Piotr Nowak
    Zastępca Redaktora Naczelnego