W historii filozofii ukryta jest pewna pułapka. Student albo ciekawy czytelnik sięgając po dzieła historyczno-filozoficzne, znajduje w nich gotowe porządki. Wedle tych porządków wielcy myśliciele przeszłości następują po sobie zgodnie z logiką myśli (filozof późniejszy rozwija wcześniejsze idee), a ich dzieła układają się w czytelne hierarchie (filozof późniejszy jest ważniejszy od wcześniejszego – na tym polega postęp w myśleniu).
Wedle tych porządków Arystoteles był tylko pogańskim preludium do metafizyki św. Tomasza z Akwinu; Kant, Fichte i Schelling przygrywką do Hegla; a filozofowie lewicy heglowskiej małpami, z których wyewoluował człowiek: Karol Marks.
Te porządki, powtarzam jednak, są pułapką. Służą artykulacji myśli, które zostały już sformułowane. Filozofia – chcąc powiedzieć coś nowego – sięga po istniejące języki, wybierając z nich to, co jest jej akurat potrzebne, a resztę odsuwając i pomijając. Stąd przygnębiające wrażenie martwoty i pustki, które ogarnia studentów na lekcjach historii filozofii. Wszystko, wydaje się, zostało już powiedziane. Nie ma nic do dodania.
Historia filozofii, chcąc uniknąć tej pułapki, musi zdobyć się na paradoksalny gest niewiary wobec tradycji, którą pielęgnuje, i odwołać się do teraźniejszości, która – z natury rzeczy – nie jest jej przedmiotem. Teraźniejszość rzuca bowiem nowe światło na tradycję, wydobywając z jej mroków kształty, których nie zauważaliśmy.
Pójdźmy za tym gestem. Można zaryzykować przypuszczenie, że dla nas – dla naszej teraźniejszości – Ludwik Feuerbach jest myślicielem ważniejszym niż Karol Marks. Ten ostatni był filozofem nędzy i walki klas. My natomiast żyjemy w społeczeństwie względnego dobrobytu, w którym – choć oczywiście istnieje bieda – najważniejszym problem politycznym jest religia. Tu ważna uwaga: religia nie musi być problemem politycznym, może być na przykład zagadnieniem naukowym. Były epoki, w których uważano, że możliwe jest racjonalne poznanie Absolutu. W naszych czasach najwięcej do powiedzenia o religii mają jednak publicyści i dziennikarze. Zajęli oni miejsce teologów.
Religia stając się kwestią polityczną, nieuchronnie zmienia swój sens. I żeby zrozumieć tę zmianę, trzeba sięgnąć po myślicieli „lewicy heglowskiej” i przeczytać ich na nowo.
Zarysujmy kontury ich filozofii: po pierwsze sądzili oni, że chrześcijaństwo właśnie się kończy. Jego koniec – taki wniosek wyciągali z Hegla – polega na całkowitym zaniku poczucia Transcendencji (w jakikolwiek sposób rozumianej). Istnieje tylko to, co jest tu i teraz. Nie ma nic poza tym.
Ta teza ma piorunujące konsekwencje dla filozofii. Zmienia się – przekształca i przepoczwarza – figura samego Filozofa. Wedle dawnego modelu Filozof był postacią mieszkającą gdzieś na marginesie rzeczywistości, obcą światu i mówiącą trudnym, zrozumiałym tylko dla wybranych językiem. Filozofowie lewicy heglowskiej są natomiast publicystami, bywalcami redakcji i uczestnikami politycznych zgromadzeń. Tego swojego zaangażowania nie postrzegają jednak jako rezygnacji z myślenia. Przeciwnie. W czasach ostatecznych, uważają, filozofia powinna zmienić swoje środki wyrazu. Trzeba ją uprawiać w nowy sposób.
Koniec chrześcijaństwa nie oznacza bowiem upadku instytucji kościelnych (które nadal trwają) i wyczerpania problematyki, którą od zawsze (w przekonaniu młodoheglistów) religia artykułowała. Bruno Bauer i David Strauss byli biblistami. Zaczynali od erudycyjnych studiów pokazujących sprzeczności Nowego Testamentu. Uważali, że religia jest centralną sprawą w życiu człowieka.
Dlaczego? Otóż religia – słowo, przypomnijmy, pochodzące od łacińskiego czasownika religare, wiązać – wynika z więzi człowieka z Naturą. Człowiek jest od natury zależny. I wyrazem tej pierwotnej zależności są wszystkie religie. Podstawowymi uczuciami religijnymi są dlatego wdzięczność (że istniejemy) i lęk (przed śmiercią).
Religia jest zatem czymś naturalnym. Człowiek jest zwierzęciem religijnym. Ta więź jednak – to oczywistość – stopniowo słabnie i zmienia swą postać. Źródłem upadku chrześcijaństwa jest w ostatecznym rachunku rozwój cywilizacji, postęp nauki i techniki, za którym (taki jest postulat młodoheglistów) powinien nastąpić postęp moralny, polegający na ostatecznym usamodzielnieniu się człowieka i całkowitym uczłowieczeniu religii. Człowiek powinien czcić samego siebie.
Oto prawdziwy paradoks. Religia, powtórzmy, wynika z zależności człowieka od Natury. Ta zależność słabnie. Nigdy jednak nie zaniknie całkowicie. Ludzie zawsze będą się rodzić i umierać. Samo ludzkie istnienie jest zależne – jeśli nie od Natury, to od innych ludzi i społeczeństwa. Całkowita likwidacja religii byłaby zatem niemożliwa. Tradycyjna religia (uważali młodohegliści) musi zostać raczej zastąpiona jakąś nową formą, nowym kształtem zasadniczej więzi.
Najradykalniejszy z całej trójki był Feuerbach, apostoł antropoteizmu, przebóstwienia Człowieka. Strauss, umysł nieco bardziej umiarkowany, postulował stworzenie „nowej wiary”, będącej jakąś formą religijnego humanitaryzmu. Bauer wreszcie wyciągnął ze wspomnianego paradoksu lekcję stylistyczną: grał z mitami, raz udając chrześcijanina (potępiającego Hegla), a raz rzucając się na chrześcijaństwo w atakach spazmatycznej nienawiści. Człowiek obojętny zachowuje spokój. Miota się w nienawiści ten, kto kocha i chce się od przedmiotu swojej miłości uwolnić. Niemcy mają na to świetne słowo: Haßliebe – nienawiściomiłość.
Wszyscy oni zgodnie – i na tym polega ich osobliwa religijność – szukali zbawienia w polityce. Rewolucja, której się domagali, miała polegać na pojednaniu człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi, z naszą własną gatunkową i społeczną istotą – czyli, użyjmy tego słowa, z Bogiem (za którym kryje się Człowiek).
Pozostało nam po nich pojęcie ideologii. Dziwna hybryda filozofii i publicystyki, religii i polityki. Osobliwa rzeczywistość, w której – z jednej strony – nie ma już religii, a z drugiej: wszystko jest religią. Świat, w którym wegetarianizm jest postulatem politycznym, a obrona rodziny – kwestią ostateczną.
Wawrzyniec Rymkiewicz
Redaktor Naczelny