Czy pragnę zmartwychwstania? Sam nie wiem. Myśl o nim wydaje się bardzo męcząca, a nawet trochę zawstydzająca. Podobno zmartwychwstaniemy „ze wszystkim, co uczyniliśmy”, a nie wedle „dobrych uczynków”... I co wtedy? Czy nie lepiej być całkiem zapomnianym, nie lepiej w ogóle zniknąć? Mówią: „wszystko zostanie odpuszczone” albo „wszyscy zmartwychwstaniemy we wstydzie i dlatego już nikomu nie będzie do wstydu”. Nie wiem, czy byłoby to dobre: byłby to raczej widok smutny. Do tego jeszcze to wzajemne przebaczanie „wszystkim przestępcom”... brrr...
Nie mam żadnego interesu we „wskrzeszaniu”... Sam „Bóg” to dla mnie pewna suma poznanych, napotkanych... miłych... ludzi. Bez „tych ludzi” nie jest mi On jakoś potrzebny...
Pamiętać na zawsze wyłącznie miłych ludzi – tak, to gra warta świeczki... Czego innego, pustego, z jakimiś „wynurzeniami”, „świadkami” – nie chcę. Ale jeśli będzie taki skandal na cały świat, no cóż... Zasłonimy oczy rękami. Nie będziemy na to patrzeć. Nie będziemy odprawiać nad sobą i innymi jakichś sądów. Nie zmusi nas żaden Pan Bóg do wzajemnego opluwania się, nie zamieni rzeczywistości we wszechświatową spluwaczkę.