Polacy, uważa się powszechnie, nie mają talentu do filozofii. Uważa się tak powszechnie oczywiście w Polsce. Można się bowiem domyślać, że Hiszpanie i Hindusi żadnej opinii o naszej filozofii nie mają – nie tylko nic o niej nie wiedzą, lecz nie uważają także, żeby ta sprawa w jaki bądź sposób ich dotyczyła.
Polacy uważają zatem, że nie mają talentu do filozofii. Ten umysłowy defekt może się wydawać dość wyjątkowy. Polacy mieli – i wiedzą, że mieli – wielkich uczonych i artystów, poetów i kompozytorów, nie gorszych, a często lepszych od swoich współczesnych w innych krajach i na innych kontynentach. Akurat w tej jednej dziedzinie jednak – w filozofii – nic się w Polsce nigdy nie wydarzyło. Kraj Kopernika i Szopena, Mickiewicza i Malczewskiego nie zrodził ani jednej myśli spekulatywnej, nie powstało w nim żadne pojęcie abstrakcyjne godne tego miana.
Jak to? – krzyknie czytelnik – mieliśmy przecież szkołę lwowsko-warszawską! Tu chętnie się zgodzę i wszyscy będą mi wtórować. Twardowski i Łukasiewicz to myśliciele pierwszorzędni. Kto jednak dalej? Gdzie jest polski Hegel i nadwiślański Bergson? – Tu zapadnie kłopotliwe milczenie.
Ta opinia ma swoje skutki administracyjne. Historia filozofii polskiej jest na naszych wydziałach filozofii przedmiotem fakultatywnym. Studenci mogą się z nią zapoznać, ale nie muszą. Nie uczy się jej także na wydziałach polonistyki i historii – uznając zapewne, że można pojąć Krasińskiego bez wiedzy o Cieszkowskim i zrozumieć Powstanie Listopadowe bez lektury Mochnackiego. To absurd oczywiście, ale takie mamy w Polsce szkoły wyższe.
Ta decyzja administracyjna przekłada się dalej na praktykę naukową. Moi koledzy zajmują się Heglem, nie wiedząc nic o Libelcie, czytają Bergsona, nie mając pojęcia o Abramowskim. Jakby z góry zakładali, że recepcja bezpośrednia – współczesna do Hegla albo Bergsona – nie może ich niczego nauczyć.
Wszystko to fatalnie wpływa na ogólny stan umysłowości polskiej. Nieświadomi własnej tradycji – nie znając nawet jej błędów – stawiamy się z góry na pozycji wiecznie początkujących. Duch polski w filozofii ciągle powtarza pierwszą klasę i przystępuje bezwiednie do egzaminów, które już kiedyś był zdawał.
Być może to prawda, odpowie czytelnik, brzmi jednak nazbyt ogólnikowo. Prosimy o jakieś przykłady konkretne, do czego tamta tradycja mogłaby nam się przydać?
Już odpowiadam. Zacznę od przykładu własnego. Przez wiele lat zajmowałem się Heideggerem. Rozumiałem go po niemiecku, nie potrafiłem jednak w żaden sposób pomyśleć jego myśli po polsku. Polskie przekłady Heideggera były niezrozumiałe. Trudno było nawet w oparciu o nie prowadzić zajęcia ze studentami.
I oto pomógł mi Staszic. Zamiarem Heideggera była konstrukcja nowego pojęcia istnienia. Dla metafizyki europejskiej od jej zarania czym innym są bycie i czas. To, co prawdziwie istnieje – uczy Parmenides – a za nim powtarza Platon – jest wieczne i niezmienne. Świat tutejszy jest tylko złudzeniem. Heidegger sięgnął do dziejów języka niemieckiego i potocznej idiomatyki, żeby przekroczyć tamten dualizm i wyartykułować prawdę naszego życia: doczesną egzystencję.
Jak to powiedzieć po polsku? Nasze słowo „istnienie” stworzone zostało przez filozofa – przez Staszica właśnie – i dopiero później weszło do potocznego obiegu. Jego dzisiejszą formę nadał mu poeta Brodziński. Staszic mówił pierwotnie, że „Bóg istnie”. On istnie, ja istnię, ty istniesz – czasownik od tego jest: istnąć, a rzeczownik odczasownikowy: istnięcie. I oto mamy Heideggera po polsku: istnienie człowieka jest istnięciem. To słowo kojarzy się od razu z „mignięciem” i „błyśnięciem”. Istnięcie – to nasza doczesna tu bytność.
No dobrze, odpowie czytelnik, ale to są jakieś problemy tłumacza, mnie to nie dotyczy.
Pójdźmy więc dalej. Kolejnym wymyślonym przez filozofów pojęciem jest „świadomość”. Zostało ono stworzone w Anglii przez Johna Locke’a, który psychologizując Kartezjusza – to znaczy sprowadzając myślenie do odczuwania – użył w nowym sensie słowa consciousness. Francuski tłumacz Locke’a nie wiedział w roku 1700, jak go przełożyć na język ojczysty: conscience znaczyło wtedy sumienie.
W polszczyźnie pojęcie świadomości pojawia się dopiero w latach czterdziestych XIX wieku za sprawą Bronisława Trentowskiego. Jego monumentalna Myślini jest dziełem o różnych formach samopoczucia i samowiedzy, z których jedną stanowi właśnie świadomość. Słowo istniało wcześniej, znaczyło jednak coś innego: „wiadomość z doświadczenia” (podaje Linde), określało zatem wiedzę sądowego świadka, zawartą w jego świadectwie. Tak zatem czytelniku, choć o tym nie wiesz, przemawia w tobie Trentowski, i za każdym razem, gdy nazywasz siebie „świadomością”, jego pojęcie rozbrzmiewa w twojej jaźni.
Zgoda, przyzna czytelnik, to są jednak cały czas problemy tłumaczeniowe. Dziś cały świat mówi po angielsku, chcę myśleć i pisać w tym języku, po co mi twój lokalny dialekt?
Tu cię zaskoczę, miły czytelniku. Twoja sytuacja w świecie nie jest wcale nowa, lecz ma swoje precedensy. Zna je każdy historyk filozofii polskiej. Najważniejsi nasi filozofowie XIX stulecia zamieszkiwali – w duchowym sensie tego słowa – pogranicze polsko-niemieckie. Libelt był doktorantem Hegla. Cieszkowski napisał pierwsze swe dzieło, Prolegomena zur Historiosophie, po niemiecku. Trentowski mieszkał we Fryburgu Bryzgowijskim, miał niemiecką żonę i rozmawiał z córką po niemiecku. Wszyscy oni w pewnym momencie zrozumieli, że nie mogą być Niemcami – że muszą być Polakami – i to z powodów, które warte są przemyślenia. Były to bowiem powody filozoficzne.
Podam tylko jeden. W tradycji polskiej jest słowo z trudem przekładalne na inne języki. Nie z racji swej gramatycznej złożoności, lecz z powodu bagażu doświadczeń, które ze sobą niesie. To słowo „inteligent”. Wynalazł je Karol Libelt i od początku było ono pewnym projektem filozoficznym – kryła się za nim dialektyka różnojedni, inna od analogicznych formuł heglowskich i schellingiańskich. Filozof w Polsce, uważał Libelt, musi być inteligentem.
A ty, czytelniku – teraz ja cię spytam – uważasz się jeszcze za inteligenta?
Wawrzyniec Rymkiewicz
Redaktor Naczelny