English

    Kto chce zniszczyć polskie uniwersytety?

    Wawrzyniec Rymkiewicz

    KTO CHCE ZNISZCZYĆ POLSKIE UNIWERSYTETY?

    Kwartalnik „Arcana” zadaje pytania o przyszłość polskiej nauki. Pytania są poważne i dobrze postawione, jednak odpowiedź na nie wiąże się z pewną trudnością i niewygodą. I to od niej właśnie – od tej trudności i niewygody – chciałbym zacząć.

    Wiedza, że polskie uniwersytety są w złym stanie, jest wiedzą powszechną. I powszechne jest także przekonanie, że próby ich zreformowania – podjęte najpierw przez poprzednie władze, a kontynuowane przez obecne rządy – tylko pogłębiły ich rozpad i degradację. Pisać, że mamy w Polsce złe szkoły wyższe, to pisać oczywistości. Mówić, że nauka jest w Polsce w stanie upadku, to mówić banały. Wszyscy to wiedzą i wielokrotnie o tym mówiono. A mimo to – mimo tych wszystkich słów, które padły i zostały wydrukowane – stan polskiej nauki jedynie się pogarsza. To paradoks, który każdemu, kto chciałby się jeszcze w tej sprawie wypowiedzieć, od razu się nasuwa. Powinniśmy najwyraźniej zmienić sposób myślenia o Uniwersytecie.

    Chciałbym dlatego – jeśli Redakcja pozwoli – zadać pytanie inne, które jej pytania obejmuje, a zarazem nadaje im nowy kierunek. Jeśli bowiem wszyscy wiedzą, a nikt nic nie robi – albo robi i jeszcze bardziej psuje – to znaczy, że jakieś bardzo potężne siły i interesy stoją za upadkiem polskich szkół wyższych. Rozpoznanie tych sił i opisanie mechanizmów, które nimi kierują, jest koniecznością, jeśli chcemy podjąć jakiekolwiek skuteczne działanie w obronie Uniwersytetu. Trzeba zatem zapytać: kto chce zniszczyć polską naukę? Musimy jasno zdefiniować wroga. Potrzebujemy nowego języka dla opisu upadku Uniwersytetu.

    Mój wywód składa się z pięciu kroków. W pierwszym omawiam ideologię stojącą za tak zwaną „reformą Gowina” i zbijam pseudonaukowe absurdy złożone u jej podstaw; w kroku drugim – na przykładzie filologii – dowodzę, że reforma prowadzi do zniszczenia polskiej nauki; w kroku trzecim opisuję mechanizm finansowy, który został przez reformę zainstalowany na uniwersytetach i w instytutach badawczych,  jego opisanie pozwala mi dokładniej zidentyfikować przeciwników nauki; w kroku czwartym przypominam, jakie są społeczne obowiązki nauki; i wreszcie na koniec – w kroku piątym – proponuję konkretne działania i decyzje instytucjonalne, które pozwolą ocalić Uniwersytet od zagłady.

    1. Zacznijmy od reformy Gowina. Najważniejszym jej osiągnięciem jest doprowadzenie do końca – zapoczątkowanego jeszcze przez poprzednie władze Ministerstwa – projektu tzw. „parametryzacji nauki”. Proszę mi wybaczyć ten nieznośny żargon. Autorzy reformy posługują się biurokratyczną nowomową, udrapowaną na dyskurs naukowy, która skrywa ich istotne intencje. Jeśli chcemy te intencje zrozumieć, musimy przełożyć ich nowomowę na język polski.

    Parametryzacja oznacza „ocenę”. Ta ocena była przedstawiana jako przedsięwzięcie administracyjne i poniekąd techniczne. Celem reformy, tłumaczono, jest wprowadzenie zewnętrznych i formalnych kryteriów oceny prac naukowych. Ocena będzie posiadać charakter obiektywnego pomiaru – stąd słowo „parametryzacja” – ustalającego cechy ilościowe przedmiotu (czyli pracy naukowej), które nie podlegają żadnym wątpliwościom. Nazywa się to „naukometrią”.

    Na czym ten pomiar polega, zaraz wyjaśnię. Już teraz jednak powinno być jasne, że mamy do czynienia z projektem rewolucyjnym, daleko wykraczającym poza kwestie administracyjne i techniczne. Wprowadzenie nowych kryteriów zmienia bowiem w sposób istotny charakter badań naukowych. Ocena wartości nauki przekłada się nieuchronnie na rozumienie jej natury.

    Zacznijmy od kwestii podstawowej. Zapytajmy: czym jest nauka?

    Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Każda z nauk szczegółowych udziela jej na własny sposób. U podstaw tej różnorodności leży jednak jedno i to samo pojęcie nauki – pojęcie, które nauka ma o sobie – a które wynika z celu tej działalności. Celem nauki jest prawda. Taka jest jej – nauki – teleologia. Wszystkie inne elementy badań naukowych, ich metody i języki, temu jednemu celowi powinny być podporządkowane.

    Ocena nauki jest zatem prosta. Wartością nauki jest prawda. Ta prostota nie wyklucza kolejnych komplikacji, lecz – przeciwnie – te komplikacje wytwarza i generuje. Rzeczywistość, którą bada nauka jest wieloraka i wielokształtna. Przedmioty astronomii i psychologii wyglądają zupełnie inaczej, zjawiają się przed nami w zupełnie innych perspektywach. Wymagają zatem innych metod i dyktują nam inne języki, za pomocą których możemy je opisać. Konsekwentnie: istnieją różne kryteria prawdy (sposoby oceniania, jakie twierdzenia są prawdziwe) i różne definicje prawdy (z których najważniejsza jest definicja klasyczna: prawdziwa jest myśl zgodna z rzeczywistością).

    Wszystkie te komplikacje możemy jednak odsunąć na bok. Wynikają one, powtarzam, z tamtej prostoty złożonej u podstaw wszelkiej nauki. Uczony, który nie poszukuje prawdy, nie jest godny miana uczonego.

    Tymczasem Ministerstwo tę właśnie – prostą – naturę nauki postanowiło zmienić. Dlaczego?  – zaraz odpowiem. Najpierw jednak pokażę, w jaki sposób ma się to dokonać. Nic nie zostało tu bowiem powiedziane wprost i otwarcie. Wielu uczestników tego przedsięwzięcia – uczestników „paneli eksperckich” Ministerstwa (jeszcze raz przepraszam za urzędniczy żargon) – mogło sobie nie zdawać sprawy, w czym bierze udział i do czego przykłada ręki.

    Do realizacji swojego zamierzenia Ministerstwo zatrudniono naukometrów, którzy zobowiązali się dostarczyć ścisłych kryteriów oceny nauki. Ta ocena miała polegać na pomiarze. Opiszmy zatem, jak taki pomiar wygląda.

    Naprzód pozwólmy sobie na chwilę zdumienia. Nauka wydaje się wymykać wszelkim ocenom ilościowym. Nawet jeśli jej przedmioty są mierzalne, ona sama jest zjawiskiem niemierzalnym. Tak uważano przez wieki. Nie można zważyć prawdy. Pojęcia i idee nie mają długości i szerokości.

    Z tą trudnością naukometria postanowiła sobie poradzić za pomocą sprytnej sztuczki. Po pierwsze możemy ustalić listę czasopism i wydawnictw, którym przypiszemy określone punkty. Po drugie, używając cyfrowych baz danych, możemy policzyć ilość tekstów, w których dany artykuł albo książka została zacytowana. W nowomowie biurokratów nazywa się to „współczynnikiem wpływu”. Sumując jedno z drugim, miejsce publikacji i ilość cytowań, będziemy mogli ustalić teoretyczną wagę danego tekstu naukowego.

    Sztuczka tylko z pozoru jest inteligenta. W gruncie rzeczy jest beznadziejnie głupia. Kryterium pierwsze – sprowadzające wartość tekstu do miejsca jego publikacji – jest tak naprawdę kryterium towarzyskim. W życiu społecznym ważne jest, gdzie się bywa, kogo się odwiedza, na jakie salony jest się zapraszanym. W nauce nie ma to żadnego znaczenia. Jest oczywiste, że w dobrym czasopiśmie może się ukazać tekst słabszy, i przeciwnie – w jakimś marginalnym wydawnictwie dzieło absolutnie przełomowe i nowatorskie.

    Jeszcze głupsze jest jednak kryterium drugie. Ono z kolei – cytowalność – poddaje naukę jeszcze twardszym regułom o charakterze już czysto fizycznym i przyrodniczym. W cyfrowych bazach danych i wirtualnych przestrzeniach internetu odbijają się wyraźnie granice geograficzne. Cytowalność w humanistyce, związanej nieuchronnie z językami narodowymi, ma swoje fizyczne granice. Polski historyk pisząc historię Polski cytuje innych polskich badaczy (a także uczonych niemieckich, rosyjskich, ukraińskich, litewskich etc). Historyków amerykańskich piszących o Polsce i cytujących polskich badaczy nie jest wielu. Liczba takich cytatów będzie zatem mniejsza.

    Naukometria proponuje zatem ocenę nauki bez odniesienia do rzeczywistości. Chce badać naukę poza prawdą i fałszem. Ocena, powtórzmy, ma być formalna i zewnętrzna. Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie oceniano prac naukowych w ten sposób. Ta ocena, odrywając naukę od jej przedmiotów, poddaje ją  jakimś obcym prawom: regułom gier społecznych, zasadom geografii. Ważne staje się nie tylko, gdzie się publikuje, ale także w jakim  języku.

    Ta abstrakcja – oderwanie – ma jednak z urzędniczego punktu widzenia oczywiste zalety. Po pierwsze: umożliwia automatyczną, wręcz mechaniczną, ocenę jednostek badawczych i poszczególnych badaczy. Wystarczy tylko zsumować punkty, które oni razem albo w pojedynkę zebrali. A z drugiej strony – pozorując obiektywny pomiar – naukometria daje urzędnikom niczym nieograniczoną władzę nad nauką. Lista punktowanych czasopism i wydawnictw jest bowiem ustalana przez Ministerstwo (jest paradoksem, że Jarosława Gowin, przedstawiający się jako liberał, zaprowadził w nauce system kontroli i dystrybucji, o którym peerelowscy cenzorzy mogli tylko pomarzyć). Do sprawy jeszcze wrócę i podam konkretne przykłady.

    To jednak nie wszystko. Jest jeszcze jedna – w pierwszej chwili trudna do zauważenia – zmiana, którą naukometria wprowadza (zmieniając, powtarzam, naturę nauki). Poza ilościowym sposobem oceny nauki dostarcza ona także prostego systemu motywacji do pracy badawczej. Uczeni mają zdobywać punkty i za zdobywanie punktów mają być wynagradzani. Dokładnie tak samo, jak pracownicy korporacji.

    Pozwólmy sobie znowu na moment zdumienia. Czy uczeni muszą być do swej pracy jakoś szczególnie motywowani? Czy ktoś został astronomem albo psychologiem po to, żeby zdobywać punkty? Odpowiedź jest oczywista: nie. Podstawowym motywem skłaniającym każdego z nas do zajęcia się nauką była ciekawość – ciekawość gwiazd albo ludzi. To uczucie właśnie pcha człowieka do poszukiwania prawdy (prawda jest ciekawa) i jest ono uczuciem naturalnym, pierwszym poruszeniem rozumu. Tu przypomnijmy Arystotelesa: człowiek jest zwierzęciem rozumnym, animal rationale, nauka wynika z samej natury człowieka.

    Tymczasem Ministerstwo i jego naukometrzy uznali, że nauka jest czymś nienaturalnym, przykrym i męczącym, do czego trzeba pracowników akademickich zmuszać. Nie tylko zatem zmieniło definicję nauki, uznając, że można ją oceniać bez pojęcia prawdy, lecz także – sięgając głębiej – postanowiło zmienić jej naturalne podstawy i fundamenty. Do sprawy także jeszcze wrócę.

    Powiedzmy na koniec wyraźnie, czym jest naukometria? Psychologia i astronomia są nauką. Posiadają przedmioty, do których dostosowują swoje metody i języki. Czy nauką jest jednak naukometria? Jest to dziedzina nowa i jej wartość nie została jeszcze naukowo potwierdzona. Przeciwnie: można podejrzewać, że mamy do czynienia z pseudonauką albo paranauką, z jakąś działalnością, która pod naukę się podszywa i próbuje użyć jej autorytetu dla ukrycia swoich oszustw i błędów.

    U podstaw naukometrii leży, twierdzę, błędne założenie metodologiczne. Przekonanie, że można zmierzyć zjawisko niemierzalne: wartość nauki. Naukometria stosuje zatem – a dokładniej: pozoruje zastosowanie – metod nauk poważnych do rzeczywistości, do której nie mają one żadnego zastosowania. Powaga nauk przyrodniczych polega na tym, że fizycy i astronomowie nie próbują się wypowiadać – jako uczeni – na temat przedmiotów pozbawionych parametrów ilościowych. Istnieje jednak pseudonauka, która tak czyni. To – astrologia. Próbowała ona, przypomnijmy, z obliczeń ruchu gwiazd i planet wyczytać charakter i przyszłe losy człowieka. Królowie i władcy korzystali niegdyś z usług astrologów. Był to nawet zwyczaj powszechny.

    W naszym postmodernistycznym świecie Ministerstwo Nauki zatrudniło paranaukę do przygotowania swojej reformy. Uważam, że jest to okoliczność – dla Ministerstwa Nauki – kompromitująca.

    2. Przejdźmy teraz do konsekwencji reformy Gowina. Są one katastrofalne. Naukometria obiecywała obiektywną ocenę prac badawczych. Już jednak ustalenie listy punktowanych czasopism przerosło możliwości naukometrów z Ministerstwa.

    Zacznę od przykładu własnego. Dotyczy on prowadzonego przez mnie kwartalnika „Kronos”. Pismo istnieje od 2007 roku, wydaliśmy prawie 60 tomów. W skali dwudziestopunktowej „Kronos” otrzymywał przez lata 2010-2019 niezmiennie 10-12 punktów i był zawsze klasyfikowany jako pismo filozoficzne. Trudno zresztą o inną klasyfikację, biorąc pod uwagę tematy, jakimi się zajmujemy. Przez wiele lat swojego istnienia „Kronos” był wspierany finansowo przez Instytut Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, w ramach tak zwanych funduszy badawczych. Nikt z moich uniwersyteckich przełożonych nie poddawał nigdy w wątpliwość filozoficznego charakteru czasopisma.

    Tymczasem komisja ewaluacyjna Ministerstwa zakwalifikowała „Kronos” jako pismo historyczne i literaturoznawcze, przyznając nam 20 punktów na 200 możliwych. Napisałem, że reforma Gowina prowadzi do urzędniczej samowoli. Oto dowód. Anonimowy urzędnik w Ministerstwie może podjąć arbitralną decyzję, że ktoś jest historykiem, a ktoś inny zajmuje się filozofią. Ten anonimowy urzędnik może także w dowolny sposób przyznać albo odebrać jakiemuś czasopismu punkty. Wiem – oczywiście – były jakieś „procedury” i „panele ekspertów”. Najwyraźniej jednak nie pomogły one Ministerstwu w podjęciu roztropnej decyzji.

    Takich błędów było bowiem znaczenie więcej: do grudnia 2021 roku do komisji ewaluacji nauki wpłynęło 1500 (słownie tysiąc pięćset!) odwołań. Jest to liczba imponująca. Nasza redakcja także złożyła odwołanie. Po dwóch latach komisja przyznała, że „Kronos” jest pismem filozoficznym i oceniła nas – tym razem – na 40 punktów.

    Wszystkie te błędy nie były jednak przypadkowe. Kryje się za nimi pewna logika – logika chaosu – porządek absurdu – którą trzeba rozpoznać i opisać.

    Zasadnicza jest tu kwestia dyscyplin naukowych. Ta swoboda i nonszalancja w przypisywaniu czyjejś pracy do tej albo innej dziedziny nauki wynika z podstawowego założenia reformy Gowina. Wartość nauki sprowadza się wedle niej do punktów. Ważne jest miejsce publikacji, a nie jej treść i stosunek do prawdy. To założenie umożliwiło urzędnikom z Ministerstwa radykalne ograniczenie listy dyscyplin naukowych i likwidację wielu tradycyjnych dziedzin humanistyki.

    Tutaj konieczna jest znowu dygresja filozoficzna. Tradycyjny podział na dyscypliny podyktowany jest przez same przedmioty nauki. Dobrym przykładem będzie tu filologia. Łączy ona („miłość do słowa”, bo tyle ta nazwa oznacza) dwie perspektywy badawcze: studia nad językiem i interpretację hermeneutyczną. Kto chce poznać i zrozumieć Homera – jego religijność na przykład – musi nauczyć się greki, wniknąć w zagadnienia jej leksyki i składni. A z drugiej strony: kto bada historię gramatyki greckiej, musi się oprzeć na Homerze. Tak się bowiem składa – dotyczy to wszystkich języków starożytnych – że podstawowym źródłem naszej o nich wiedzy są dzieła literackie, to one bowiem zachowały się do naszych czasów.

    Ten związek w neofilologiach ma charakter bardziej filozoficzny. Niemieccy romantycy (których idee stały za Uniwersytetem Humboldta) uważali, że język odsłania swoją naturę w literaturze. Poezja objawia, czym jest Słowo. To przekonanie – filozoficznie poważne, powtórzone w XX wieku przez Heideggera – można wyłożyć prościej, w sposób niefilozoficzny, a wtedy staje się ono oczywistością: kto chce dobrze nauczyć  się niemieckiego, powinien czytać Goethego w oryginale. Był on mistrzem tego języka. A z drugiej strony: kto chce zrozumieć Goethego, powinien nauczyć się niemieckiego. Najlepsze przekłady nie oddadzą bowiem w pełni sensu i piękna jego frazy.

    Ministerstwo postanowiło jednak wszystkie filologie zlikwidować, a tym samym unicestwić Filologię jako formę nauki. Uznało po pierwsze, że filologii jest za dużo. Wszystkie te hungarystyki, bałtystyki, nie wspominając już o filologiach orientalnych, cała ta niepotrzebna rozmaitość męczyła urzędników z Ministerstwa. Połączono je zatem w jedną całość i podzielono na dwie odrębne dyscypliny: językoznawstwo i literaturoznawstwo. Językoznawca – rozumiem – nie musi już studiować literatury. Może ją sobie czytać dla zabawy w domu. Literaturoznawca z kolei powinien się zajmować literaturą w ogóle, jej teorią i strukturą wziętą in abstracto. Może zatem czytać Homera i Goethego w tłumaczeniach.

    Wszystko to są jakieś nonsensy. Zwracam jednak czytelnikowi uwagę na następującą okoliczność: sprawa drobna i marginalna, która może wydawać się przypadkowym błędem (klasyfikacja pisma „Kronos”) i sprawa absolutnie zasadnicza i centralna (likwidacja Filologii jako dyscypliny naukowej) mają wspólny mianownik, jeden sens, to samo znacznie. Istnieje tu zatem jakiś porządek. Jest jakiś sens w tym nonsensie.

    Ten sens już tutaj wyłożyłem. Reforma redefiniuje pojęcie nauki, odrywając ją od jej przedmiotu. Teraz widać jasno, że ta redefinicja prowadzi do zniszczenia nauki i uniwersytetów w Polsce. Likwidacja filologii jest tego dobitnym przykładem, choć na pewno można znaleźć takich przykładów więcej. Ten jeden całkowicie jednak wystarczy. Nie ma humanistyki, nie ma wiedzy o człowieku, nie ma żadnej racjonalności ludzkiej – bez Filologii. Człowiek jest bowiem – trzymam się Arystotelesa – zwierzęciem rozumnym, po grecku dzoon logon echon, zwierzęciem posiadającym język.

    Trzeba na koniec zapytać: qui bono? Jakie siły stoją za tym zamiarem, jakie moce chcą pozbawić Polaków Uniwersytetu? W ten sposób dochodzimy do tytułowego pytania i zasadniczej tezy mojego artykułu.

    3. Wróćmy do listy punktowanych czasopism. Na pierwszy rzut oka jest ona smutnym przykładem polskiej mikromanii. To pojęcie oznacza chorobliwe przekonanie o własnej małości. Polskim czasopismom przyznawano z reguły mało punktów, wydawnictwom międzynarodowym przeciwnie – najwyższe możliwe oceny. Komisja Ewaluacji Nauki, która te punkty ustalała, w skrócie KEN – zgrzytał zębami jeden z moich przyjaciół – nie została tak wcale nazwana na cześć wielkiego Kołłątaja, lecz na część przystojniaka Kena, partnera lalki Barbie.

    Opiszmy najpierw, czym jest mikromania. Przydarza się ona często nastolatkom. Bywają nadmiernie krytyczne wobec samych siebie, nie wierzą we własne siły, nie podobają się sobie, popadają w anoreksję albo bulimię. Takie dziecko za wszelką cenę chce uzyskać akceptację rówieśników, jest całkowicie w swej samoocenie od nich zależne. Terapia – jakkolwiek często trudna – ma stosunkowo jasny cel: trzeba nauczyć dziecko samodzielności w ocenie własnej i krytycznego dystansu wobec opinii innych.

    Myślałem o tych nastolatkach słuchając argumentów „ewaluatorów”, że polska nauka jest prowincjonalna i drugorzędna, że tylko pisma międzynarodowe mają porządne procedury redakcyjne, że tylko one zapewniają uznanie i „sukces” naukowy, że publikując w nich otwieramy przed sobą perspektywy kariery międzynarodowej, zwiększając własną „mobilność zawodową” i szanse na zatrudnienie na najlepszych światowych uniwersytetach!

    Było w tych tyradach coś bardzo niezdrowego. Studiowałem we Fryburgu Bryzgowijskim, na bardzo dobrym niemieckim uniwersytecie. Uważam, że tamtejsza profesura nie była wcale lepsza od moich warszawskich nauczycieli; wręcz przeciwnie.

    Było jednak w tych tyradach także coś groteskowego, jakby dalszy ciąg Tanga Mrożka: oto lump Edek – dzisiaj pracownik korporacji – zasiadł w fotelu nauczycielskim i poucza panie i panów profesorów, struchlałych ze strachu, jak mają żyć i do czego powinni aspirować.

    Reforma Gowina jest bardzo ciekawa socjologicznie. Wiele nam mówi o stanie współczesnej Polski. Edek cierpi na mikromanię. Z jednej strony: gardzi inteligentami – zawsze nimi gardził – nie rozumiejąc ich sposobów życia i dziwacznych ideałów, a z drugiej – marzy o zagranicznych podróżach i wyspach dalekich, gdzie nigdy go nie było i o których słabe ma pojęcie. Jest mu źle z samym sobą. Wyraźnie się pogubił.

    Porzućmy jednak literaturę ojczystą i wróćmy do konkretów. Pierwszy z przytoczonych wyżej argumentów – że tylko czasopisma anglojęzyczne mają porządne procedury redakcyjne – został w szybki i zarazem komiczny sposób sfalsyfikowany negatywnie. Sprawę opisał profesor Gościwit Malinowski, filolog klasyczny z Wrocławia, a jego list opublikował portal internetowy wpolityce.pl. Trzech wesołków napisało artykuł o wpływie modlitwy kapłańskiej na zdrowie biskupów. Tekst wysłało do pisma z koncernu wydawniczego Springera. Po trzech latach i przejściu całej procedury tak zwanych „recenzji wewnętrznych” artykuł został opublikowany i uzyskał 200 punktów. W zamiarze autorów tekst od samego początku był antyklerykalnym wygłupem (pisałem przed chwilą o Edku, teraz na scenę wkracza bohater Gombrowicza, licealista Miętus – reforma Gowina obraca się w farsę).

    Czasopisma międzynarodowe mają być może dobre procedury redakcyjne. Nie jest to jednak regułą. Dlatego przyjęta przez Kena hierarchia była od początku błędna.

    Czy jednak na pewno dobrze rozumiemy logikę Kena?

    Uważna lektura listy punktowanych czasopism każe nam uznać mikromanię za zasadniczą, ale – być może – nie jedyną regułę jej układu. Oto na przykład dwa ważne czasopisma niemieckie „Kant-Studien” i „Hegel-Studien” mają wyraźnie zaniżoną punktację. To pierwsze Ken wycenił na 100 punktów, to drugie – tylko na 40. Dla każdego, kto zajmuje się filozofią niemiecką, jest to ocena rażąco niesprawiedliwa. Ken przyznał „Rocznikowi historii filozofii polskiej” 20 punktów (po odwołaniu, początkowo pismo w ogóle nie miało punktów). To jest akurat zrozumiałe. Filozofia tubylców nie jest godna uwagi. Skąd jednak ten nieoczekiwany brak szacunku dla myśli niemieckiej?

    Tutaj pojawiają się pytania, które chciałbym postawić publicznie.

    Zacznijmy od pewnej wstydliwej tajemnicy środowiska naukowego w Polsce. Bolesnego sekretu, do którego nikt się nie przyznaje, a jeśli już to bardzo niechętnie. „Publikacje międzynarodowe” są płatne. I są to kwoty niebagatelne. Źródeł publicznie dostępnych potwierdzających ten proceder jest niewiele, ale jedno mogę tu podać. Na stronach Ministerstwa Nauki można przeczytać wywiad z profesor Elżbietą Żądzińską, rektor Uniwersytetu Łódzkiego, która podaje konkretne sumy: publikacja artykułu w czasopiśmie należącym do międzynarodowego koncernu wydawniczego kosztuje od kilku do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Czasopisma mają formułę hybrydową, drukują sto egzemplarzy w formie papierowej, a jednocześnie umieszczają artykuły w otwartym dostępie w sieci. Za otwarty dostęp trzeba płacić. Płacą jednostki badawcze albo uczeni z grantów lub z własnej kieszeni.

    Wedle szacunków samego Ministerstwa w roku 2020 polskie uniwersytety zapłaciły 80 milionów złotych za artykuły i kolejne 80 milionów za książki wydawane przez koncerny wydawnicze. Tu jest kolejny ważny mechanizm: koncerny pobierają pieniądze za umieszczenie książek w bibliotekach cyfrowych – nakłady papierowe są minimalne – do których dostęp wykupują następnie polskie uczelnie i instytuty badawcze. Koszt wydania książki to kilkaset tysięcy złotych. Koszty dostępu do bibliotek cyfrowych idą już w setki milionów złotych rocznie. Płacimy dwa razy.

    Rynek naukowy jest wysoce scentralizowany. Istnieją trzy wielkie,  międzynarodowe koncerny wydawnicze. Tak się jakoś złożyło – zadziałały tu pewnie stosowne procedury – że należące do tych koncernów czasopisma uzyskały najwyższe punktacje na liście Ministerstwa. Dzięki temu nikomu nieznane pismo o religii (wracam do wygłupu Miętusa) uzyskało najwyższą możliwą ocenę parametryczną.

    Chciałbym zatem zadać publicznie pytanie Ministerstwu Nauki: czy ustalenie listy czasopism punktowanych odbyło się zgodnie z regułami przetargów publicznych? Czy ustalono maksymalne i minimalne kwoty, które państwo polskie może wydać na „umiędzynarodowienie” nauki? Czy w jakikolwiek bądź sposób zostały ustalone cele tego „umiędzynarodowienia”? Bo przecież – jako naród i państwo – nie zbieramy chyba wespół w zespół punktów? Mamy do czynienia z wypływem pieniędzy publicznych z kraju. Czy ktoś nad tym wypływem w jakikolwiek bądź sposób panuje?

    Nie znam odpowiedzi na te pytania. Mogę się ich tylko domyślać. Widzę jednak wyraźnie, że za absurdami reformy Gowina kryje się jednak mimo wszystko jakiś sens. I jest to sens – finansowy. Ktoś na tych nonsensach dobrze zarabia.

    Opiszmy na koniec mechanizm, który reforma zainstalowała na uniwersytetach i w instytutach badawczych. Dotyczy on zatrudnienia i awansów naukowych. Tradycyjnie oceniając publikacje kandydata na adiunkta albo profesora kierowano się kryterium merytorycznym, brano pod uwagę ich treść i znaczenie dla dyscypliny. Dzisiaj komisje, idąc za wskazaniami Ministerstwa, przyjmują kryterium ilościowe. Liczą się punkty. Punkty jednak kosztują. Ma to skutek następujący: za etat na uniwersytecie trzeba będzie zapłacić. Możemy nawet podać szacunkowe kwoty.  Jeśli w konkursie na etat profesora wymagane są 2 artykuły za 130 punktów, to koszt takiego etatu oscyluje pomiędzy kilkunastoma a kilkudziesięcioma tysiącami złotych. Te pieniądze polscy uczeni będą musieli zapłacić wielkim koncernom wydawniczym. Tak wygląda ostateczny skutek reformy Gowina.

    Popatrzmy na ten proces z perspektywy filozofii nauki.

    Naukometria – od tego zacząłem – odrywa naukę od rzeczywistości i sprowadza ją do cyrkulacji tekstów w cyberprzestrzeni. Ta abstrakcja albo alienacja (do pojęcia jeszcze wrócę) sprawia, że nauka traci swoje obiektywne kryteria i zewnętrzne miary, staje się przedmiotem arbitralnych decyzji urzędniczych.

    Rzeczywistość domaga się jednak swych praw. Do władzy nad nauką, powiedziałem, dochodzą jakieś obce jej moce: reguły gier społecznych i zasady geografii. Ministerstwo układając swoje listy oparło się na amerykańskich wykazach bibliometrycznych. Te wykazy faworyzują w sposób oczywisty wydawnictwa anglojęzyczne. W ten sposób niczym  nieograniczona władza urzędnicza okazuje się służyć interesom wielkich korporacji. „Umiędzynarodowienie nauki” obraca się w jej urynkowienie.

    Naukometria obiecywała pomiar wartości nauki. Prawda jako wartość, twierdzę, jest zjawiskiem niemierzalnym. W ludzkiej wspólnocie istnieje tylko jeden sposób redukcji wartości do ilości. To wycena rynkowa. Nie wszystko jednak można kupić. I zdanie to jest twierdzeniem filozoficznym.

    4. Obecny kryzys Uniwersytetu ma jednak także swoje pozytywne strony. Pozwala nam wrócić do pytania podstawowego: po co istnieje nauka? Jaki jest cel egzystencji Uniwersytetu? Pytania podstawowe należy wciąż na nowo zadawać i wciąż na nowo warto przypominać najprostsze na nie odpowiedzi. Te pytania pozwolą nam teraz rozszerzyć pole widzenia i opisać Uniwersytet w jego w otoczeniu społecznym.

    Zacznijmy od kwestii elementarnej. Nasi przeciwnicy są przedstawicielami globalnego rynku. Wartość nauki – taki jest ostatecznie sens reformy Gowina – zostaje sprowadzona do obrotów finansowych na kontach wielkich koncernów. Widzimy turbokapitalizm w działaniu: stosunki handlowe zaczynają obejmować sfery tradycyjnie niepodlegające monetaryzacji, jak Uniwersytet na przykład. Zacznijmy zatem od pieniędzy.

    U podstaw istnienia Uniwersytetu leży niepisana umowa między uczonymi a wspólnotą. Ta ostatnia finansuje koszt ich studiów – w Polsce studia są bezpłatne, wybitni studenci dostają stypendia, a doktoranci pensje. Studia tych ostatnich trwają w sumie dziewięć lat. Wspólnota może zatem czegoś od uczonych wymagać.

    Czego wspólnota wymaga od uczonych? Po pierwsze mają mówić prawdę. Dążenie do prawdy wynika z natury ludzkiej – wracam do Arystotelesa –  a zatem wspólnota ludzka chce prawdy. Prawda służy wspólnocie. Jest to oczywistość. Wspólnota potrzebuje prawdy nie tylko w kwestii chorób wirusowych i zmian klimatycznych – podaję z rozmysłem przykłady medialne – lecz także własnej historii i własnego istnieniowego sensu. Filolog klasyczny studiujący Homera i filozof badający pojęcie prawdy służą zatem wspólnocie.

    Wspólnota – chcąc prawdy – chce być przez uczonych uczona. Praca nauczycielska jest koniecznym elementem nauki. Uniwersytet ma uczyć samodzielności w myśleniu, a także  krytycyzmu – wobec siebie i wobec opinii innych. Tak rozumiany Uniwersytet jest szkołą wolności. U podstaw tej instytucji leży przekonanie, że warunkiem wolności jest życie w prawdzie.

    Reforma Gowina jest zerwaniem tej niepisanej umowy. Ta reforma, powtarzam, nie tylko redefiniuje naukę, lecz także – schodząc głębiej – zmienia jej naturalne podstawy. Uprawianie nauki staje się czymś nienaturalnym. Uczeni –  to zdanie zgrzyta mi w zębach – mają zbierać punkty. Nikt oczywiście nie zajął się nauką dla punktów. Wielu jednak, jak się okazuje, chce dzięki niej zarabiać pieniądze. A przynajmniej Ministerstwo chciałoby, żeby ta właśnie motywacja była intencją przewodnią pracy naukowej.

    W ten sposób „kariera naukowa” przestaje się w jakikolwiek bądź sposób różnić od kariery w korporacji. Studia doktoranckie na filologii klasycznej nie różnią się niczym od ukończenia biznes-szkoły. Celem w obu wypadkach jest zarobek (na którym, powtórzmy, zarabiają przy okazji wielkie koncerny, wkręcając i wsysając uniwersytety w swój korporacyjny system i swoje korporacyjne metody zarządzania).

    Jednym z celów reformy jest podział nauczycieli akademickich  na tak zwanych pracowników naukowych i dydaktycznych; ci pierwsi – lepsi – mają zbierać punkty w międzynarodowych koncernach; ci drudzy – gorsi – będą uczyć polskich studentów (którzy, jako tubylcy, nie są warci szczególnej troski). Trudno o lepszy przykład neokolonializmu.

    Reforma Gowina prowadzi zatem do podwójnej alienacji, dwojakiego wyobcowania. Po pierwsze odrywa naukę od prawdy, po drugie wyrywa ją z jej naturalnego osadzenia, ze wspólnoty, w której jest ona organicznie zakorzeniona. Tak właśnie działa turobokapitalizm. Widzimy skutki jego działalności w rolnictwie. Analogiczne zjawiska można jednak dostrzec także w polityce naukowej.

    Zadajmy na koniec pytania retoryczne: czy ludzie, których celem jest zbieranie punktów mogą kogokolwiek nauczyć wolności? Czy będą żyli w prawdzie, jeśli pomylili naukę z biznesem? Czy będą jej bezinteresownie poszukiwać, jeśli za punkty czekają ich awanse i finansowe gratyfikacje? Wszyscy skarżą się na konformizm narastający dzisiaj w środowiskach naukowych. Ma on, uważam, systemowe podstawy.

    Wróćmy na koniec do Edka. Jest on ważną postacią w naszym narodowym imaginarium. Dramat Mrożka pomaga opisać groteskę reformy Gowina.

    Uniwersytet był tradycyjnie w Polsce instytucją inteligencką. Ideały akademickie – bezinteresowne poszukiwanie prawdy i praca dla wspólnoty – to ideały Żeromskiego i Brzozowskiego, całej inteligencji radykalnej. Jednak zmiana natury badań naukowych i ich naturalnych fundamentów pociąga za sobą zmianę społeczną, którą coraz wyraźniej widać w polskich szkołach wyższych. Reformy, przypomnijmy, trwają już od dwudziestu lat. Reforma Gowina jest tylko kontynuacją wcześniejszych reform Kudryckiej.

    W rezultacie na Uniwersytecie coraz częściej można spotkać Edka. Inteligenci chcieli służyć Polsce. Edek coś bredzi o „umiędzynarodowieniu”. Patrzę na niego i widzę, że cierpi. Został oszukany. Poszedł na studia, ponieważ pragnął awansu. Celem Uniwersytetu, powtarzam, jest emancypacja społeczna (tak zawsze uważali radykalni inteligenci). Edek – kiedy był młody – chciał być wolnym człowiekiem. Dzisiaj jest pracownikiem systemu korporacyjnego, pokornym wobec przełożonych, odrabiającym pańszczyznę na zajęciach i przynoszącym swym panom rentę w postaci punktów.

    Co zatem powinniśmy zrobić? Rozwiązania muszą być radykalne.

    Po pierwsze: trzeba zlikwidować Ministerstwo Nauki. Ta instytucja całkowicie się skompromitowała. Ministerstwo Nauki dało dowód niezrozumienia, czym jest nauka i jaki jest jej istotny cel. Jego nieodpowiedzialne działania zagroziły i nadal grożą wielu dziedzinom humanistyki, wprowadzając zamęt i dezorganizację, utrudniając badania naukowe i praktykę dydaktyczną. Dalsze utrzymywanie Ministerstwa w jego obecnym kształcie będzie miało złowrogie skutki dla całego życia polskiego.

    Na miejsce Ministerstwa Nauki powinno zostać powołane Ministerstwo Oświecenia Publicznego, które będzie działać zgodnie z ideałami i celami KEN (ale tej prawdziwej, od wielkiego Kołłątaja). Takie Ministerstwo powinno objąć swoimi kompetencjami całą oświatę, której prace powinny być skoordynowane i wzajemnie zharmonizowane.

    Uważam, że połączenie Ministerstw Nauki i Edukacji Narodowej, którego dokonał obecny rząd, jest pierwszym krokiem w tym właśnie kierunku.

    Trzeba zatrzymać – w trybie natychmiastowym – wypływ pieniędzy na naukę z kraju i skierować te środki na badania własne i cele oświatowe. Nie ma żadnego powodu, żeby polski podatnik finansował międzynarodowe korporacje wydawnicze. Z pieniędzy publicznych mogą być finansowane jedynie czasopisma krajowe – także anglojęzyczne, które dzięki internetowi mogą być globalnie dostępne.

    Nowe Ministerstwo powinno utworzyć  własny portal internetowy, w którym najlepsze prace polskich uczonych będą dostępne bezpłatnie w angielskiej wersji językowej.

    Należy bezwzględnie przywrócić rządy Prawdy na uniwersytetach. Kryteria oceny naukowej mogą być jedynie merytoryczne. Oceny muszą mieć charakter jawny. Dotyczy to także opinii zamawianych przez Ministerstwo w konkursach grantowych. Skończmy z arbitralną władzą anonimowych urzędników. Człowiek, który boi się podpisać własną opinię i ręczyć nazwiskiem za swoje oceny, nie jest godny zaufania.

    Należy bezwzględnie przywrócić wszystkie filologie jako dyscypliny naukowe. Szczególną troską należy objąć filologie małe – pożytki z nich płynące są bowiem ogromne. Wrogiem Uniwersytetu jest globalizacja. Humanistyka musi stanąć po stronie różnorodności życia.

    Państwo powinno wspierać uniwersytety prowincjonalne.

    Studia muszą być bezpłatne. Dotyczy to także studiów wieczorowych i zaocznych.

    Wszystko to są postulaty proste i oczywiste. Potrzebujemy tylko i wyłącznie woli politycznej, żeby je zrealizować.


    Tekst ukaże się drukiem w najbliższym 163–164 numerze krakowskiego dwumiesięcznika „Arcana” w bloku esejów poświęconych kryzysowi Uniwersytetu.

      Wawrzyniec Rymkiewicz – dr hab., kierownik Zakładu Historii Filozofii Polskiej WF UW, redaktor naczelny kwartalnika „Kronos”.