W wieku dziewiętnastym – nawet pod sam jego koniec – ludzie myśleli, że będzie tylko lepiej. Podróżowali parowcami, koleją, czytali gazety, korzystali z telefonu i łazienki, wysyłali wiadomości, które w jednej chwili dochodziły adresata. Oglądali filmy braci Lumière, fantazjując o upowszechnieniu Cinéoramy – ruchomych obrazów rzutowanych na ekran. Nawet ci, co pracowali w szwalniach po czternaście godzin na dobę, wyobrażali sobie, że ich wnuki pracować będą kiedyś po osiem. Exposition Universelle, która odbyła się w Paryżu w roku 1900, obejrzało ponad pięćdziesiąt milionów ludzi. Była to jedna z największych wystaw w historii świata. Ludzkość nie mogła nadziwić się sobie samej, jaka wspaniała jest i nowoczesna. „Francja-elegancja”, „czego to człowiek nie wymyśli” – mamrotano z zadowoleniem. W przyszłość poruszano się ruchomymi chodnikami, „Rue de l’Avenir”, takimi samymi, którymi dziś podróżuje się dla ułatwienia na lotniskach. Mało kto wątpił w triumf cywilizacji europejskiej, w jej bezwzględny prymat, w postęp.
Wszakże znaleźli się i tacy. Nietzsche, Dostojewski, Spengler, wielu innych, dostrzegali na ścianach kryształowego pałacu wyraźne rysy. Pęknie i runie – przepowiadali. Również Thomas Mann był świadom tych zagrożeń, gdy przeciwstawiał cywilizacji kulturę.
Ludzie cywilizowani nie są ludźmi kulturalnymi – przekonywał. I odwrotnie: osoby tworzące kulturę nie muszą mieć związków z cywilizacją. Platon czytał za dnia, La Rochefoucauld przy świecach, Flaubert używał lampy naftowej. Dziś sięgamy po książki nawet w nocy, korzystając, jako osoby cywilizowane, z dobrodziejstwa elektryczności. Czy przez to robimy z nich lepszy użytek niż nasi poprzednicy? Czy na elektryczności zyskała oryginalna twórczość, kultura? Na pewno największe dzieła kultury nie są prostym zaprzeczeniem barbarzyństwa, ponieważ sama kultura bywa przecież dzika i nieprzewidywalna. Na cywilizację składają się idee oświecenia – moralność, rozum, braterstwo – oraz wynalazki ułatwiające życie na co dzień. Za kulturą przemawia zmysłowe napięcie, namiętności ujęte w artystyczną formę, mające więc swój własny styl. Wreszcie cywilizacja to duch, kultura zaś odwołuje się do natury, ciemności rasy, wspólnoty plemiennej, narodu. Jest osadzona w sztuce, stanowiąc – mówi Mann – „sublimację demoniczności”. O życiu kultury świadczy jej puls. Zawiera się w niej wszystko, co podsuwa twórcy jego własny instynkt. Kultura góruje nad oświeceniem, tak jak prawdziwa mądrość będzie zawsze przewyższać inteligencję i sceptycyzm. Słowem, cywilizacja to Francja i Zachód, kultura to Niemcy i Północ. Tych rzeczy nie da się pogodzić. A więc wojna!
Aż do momentu, w którym pada to słowo, Myśli w czas wojny – jeden z najgłośniejszych esejów Manna – czyta się z przyjemnością. W końcu nie ma nic kontrowersyjnego w rozróżnieniu między kulturą a cywilizacją, w pozytywnym waloryzowaniu pierwszej i deprecjacji drugiej. Tak samo trudno nie zgodzić się z uwagami o egotyzmie zapatrzonych w siebie Francuzów. Gdy jednak pisze Mann w 1915 roku, że najważniejsze wartości należy rozstrzygać w walce na śmierć i życie, sytuacja ta nabiera nowych znaczeń. Okazuje się, że każdy, kto kocha bezpieczeństwo, wygodę mieszczańskiego życia, nie będzie ryzykował tym, kim jest i co ma. Za wszelką cenę chce pokoju, cywilizacji. Dobry i sprzyjający mieszczaństwu Bóg nosi długą, siwą brodę i zbawia jak leci. Kościół, niczym gabinet psychoanalityka, stanowi konieczny element cywilizacji, nie ma w nim na cal mitycznej trwogi dawnych religii. Brrr… „Okropny świat, którego już nie ma – albo przynajmniej nie będzie, gdy przeminie ta wielka burza! Czyż nie wyroiło się w nim na podobieństwo czerwi robactwo ducha? Czyż nie fermentował już i nie cuchnął produktami rozkładu cywilizacji? Gdyby był tylko anarchiczny, pozbawiony kompasu i wiary, tylko wilczo-merkantylny, można by go zostawić własnemu losowi. Ale pożądliwa deprawacja właśnie tych przejawów oporu i środków odkażających, które próbował wytworzyć sam z siebie, dopełniała jego obrzydliwości”.
Gdy czytałem słowa Manna, myślałem o wielu rzeczach naraz. Jak bardzo trzeba nienawidzić tego świata – pytałem samego siebie – aby życzyć mu pożogi? Na czym polegać ma oczyszczenie i wyzwolenie, do których dąży pisarz? I jaką wojnę ma na myśli? Taką, jaką znał, dziewiętnastowieczną, gdzie honor oficerski odgrywał w walce rolę pierwszorzędną, czy też przeczuwał już wojnę nową, okrutną, wyniszczającą? Na pewno nie znał szczegółów, które należały do przyszłości. Niemcy nadal nie zastosowali gazu ani nie walili z Grubej Berty. Okręty podwodne nie zatapiały statków pasażerskich, zeppeliny nie zrzucały ludziom na głowy gradu bomb, żołnierze nie wykrwawiali się w okopach, hiszpanka nadal nie zebrała swego żniwa. Wojna wiązała się w oczach Manna z ryzykiem śmierci, a nie z jej pewnością, nie z wyrokiem. Również liczby nie były mu znane. Samych Niemców zginęło podczas Wielkiej Wojny prawie pięć milionów! Naprawdę tego chciał?
Wiek dwudziesty nauczył nas – a dwudziesty pierwszy jest pod tym względem jego niechlubną kontynuacją – że nowoczesne wojny przypominają albo akcje policyjne, albo prowadzą do niewyobrażalnych rzezi. Giną w nich dziesiątki milionów istnień ludzkich, które niczemu nie zawiniły. Te parę wojowniczych stron stanowiło zapowiedź wojennego opusu Manna – Rozważań człowieka apolitycznego. Mann zrozumiał swój błąd dopiero po przegranej Niemiec, podczas pracy nad Czarodziejską górą. Przez całe swoje dalsze życie starał się go naprawić. Najpierw w domu, potem na wygnaniu.
Piotr Nowak
Zastępca Redaktora Naczelnego