Lubię to spopularyzowane przez Hannah Arendt powiedzenie, że „autorytet jest czymś więcej niż poradą i mniej niż rozkazem; jest to porada, której nie można zignorować bez obaw”. Dlaczego w takim razie tak łatwo przychodzi nam lekceważyć autorytety? Trudno nas przestraszyć? Nie wierzymy w ich siłę? A może przeciwnie: obawiamy się sąsiedztwa słów „autorytatywny”, a więc stanowiący źródło wartości i „autorytarny”, polegający na siłowym sposobie egzekwowania tych wartości? Na pewno wraz atrofią autorytetu wiąże się upadek tradycji, bez niego zagrożona jest też cała przeszłość, to znaczy pamięć o niej. A pamięć decyduje o tym, kim jesteśmy.
Uczucie zazdrości rozpala w nas najczęściej widok tych, którzy wszystkiego mają pod dostatkiem, którzy mają ładną łopatkę, kolorowe wiaderko, trzy kulki lodów czekoladowych, podczas gdy my mamy tylko dwie. Ale taka zazdrość jest przecież infantylna, dziecinna. Właśnie – czy jest zazdrością, czy jednak dziecinadą, dowodem na to, że nie potrafimy dorosnąć? Bo przecież człowiek dorosły wie, że zazdrość nie prowadzi do niczego dobrego. W końcu życie zdążyło go nauczyć, że z prostego złożenia dwójek nie zawsze wychodzi cztery. No właśnie dorosły człowiek nie powinien być zazdrosny, a często jest (– i to jak!). Chcę wiedzieć, dlaczego.
Budzę się zwykle rześki i radosny. Humor psują mi dopiero ludzie. To oni mi dolegają. Nawet pobieżny kontakt z ludźmi sprawia, że skręca mnie ze złości na samą myśl, że miałbym z nimi rozmawiać o minutę dłużej niż trzeba. Kiedyś przemogłem wstręt i zaprosiłem ich do domu. To znaczy ludzi. Poprosiłem, żebyśmy ten jeden raz mówili o innych same dobre rzeczy. Udało się to przez pierwsze trzy minuty. Potem poszły, jak zawsze, bluzgi i narzekania. Nie pytam, jak jest u was w domu, ponieważ jest tak samo.
Posłuchajcie, co pisze Nietzsche o emancypacji i emancypantkach: „Od czasów rewolucji francuskiej wpływ kobiety maleje, w miarę jak zwiększają się jej prawa i aspiracje; »emancypacja« zaś, gdy domagają̨ się̨ jej same kobiety (a nie tylko mężczyźni o płytkich umysłach), okazuje się̨ osobliwym symptomem coraz większego osłabienia i przytępienia najbardziej kobiecych instynktów. Jest w tym dążeniu głupota, nieomal męska głupota, której kobieta powinna się wstydzić”. Czy chce on przez to powiedzieć, że emancypacja to wyzwolenie pozorne?
Bajki bywają straszne. Andersena należy skracać, z Grimmów dobrze jest usuwać krwawe obrazy, o Krzyżu między dziećmi też lepiej nie rozmawiać. Niech uczą się nowej higieny. Dlatego opowiem bajkę Wam, dorosłym. „Był wolny, tak nieskończenie wolny, że nie czuł, by coś ważył na tej ziemi. Brakowało mu ciężaru ludzkich związków, który przeszkadza w marszu. Brakowało łez, pożegnań, wymówek, radości, wszystkiego, co człowiek hoduje w sobie lub zrywa, ilekroć wykonuje jakiś gest. Brakowało tysięcy nici, które go wiążą z innymi i obciążają”. To słowa Antoine de Saint-Exupéry’ego. Czy lekkość to zawsze wolność? Czy faktycznie ciężar jest jej zagrożeniem? Czy emancypacja spod ciężaru tradycji pomaga nam w życiu codziennym, czy też sprawia, że odfruwamy?
W jednym z alegorycznych przedstawień głupoty Hieronim Bosch namalował jej „leczenie”. Trzech felczerów otwiera czaszkę denata i leje mu do głowy olej. Trudno powiedzieć, jaki rezultat przyniósł ten zabieg i co było dalej. Choć co było dalej, akurat widać na innym obrazie Boscha. To Ogród rozkoszy ziemskich. Próżno znaleźć w nim kogoś z książką w ręku. Zoomorfemy homo sapiens pochłonięte są tam przez inne aktywności – zwierzęcą miłość, mordowanie, zresztą – trudno powiedzieć, przez co. Z głupim nie idzie się dogadać. No właśnie, czy głupota jest uleczalna? Czy z głupoty można skutecznie leczyć, czy też dla ludzi głupich nie ma żadnego ratunku?
„Cóż masz, czego byś nie otrzymał? A jeśliś otrzymał, to czemu się chełpisz, tak jakbyś nie otrzymał?” – czytam w Liście do Koryntian. W Biblii pycha jest grzechem głównym. Z kolei Bernard de Mandeville – chyba w Bajce o pszczołach – pisał, że pycha to zdolność obracania się w świecie iluzji. Służy więc temu, by budzić w nas chęci do życia nawet wtedy, gdy życie, jakie prowadzimy, na to nie zasługuje. Jeśli to prawda, czy nie jest pycha – dęta wielkość – sposobem na czające się wszędzie przemoc, rozpacz i bezprawie?
W Grecji klasycznej pozycja aktora wiązała się z sakralno-obrzędowym charakterem tragedii antycznej. Nikt tego lepiej nie pokazał niż W.H. Auden, przygotowując klasyczną już Antologię myśli greckiej. Później, bo już w nowożytności, aktor miał służyć wyłącznie pięknu, choć Diderot przyrównywał go do dzieci, które, otulone w białe prześcieradła, harcują nocą po cmentarzach i drą się ku przerażeniu napotkanych ludzi. Komuniści widzieli w nim już tylko wychowawcę, propagatora idei postępu. I trzeba powiedzieć, że trochę się go bali. A dziś? Kim aktor jest dzisiaj? Czy został skazany na dostarczanie mniej lub bardziej wyrafinowanej rozrywki, czy też ma do spełnienia jakąś misję? Co to za misja? Czym miałaby się ona różnić od zwykłej, nachalnej propagandy? I jeszcze jedno pytanie: czy musicie tak się drzeć?
Na wykładach z historii filozofii, ale też w języku potocznym Sokrates pojawia się równie często, jak Jezus Chrystus na malowidłach kościelnych. Spinoza jest bohaterem w kuplecie Kabaretu Starszych Panów, a o życiu seksualnym Kanta Francuzi piszą dowcipne książki. Natomiast prawdopodobnie najbardziej znanym filozoficznym powiedzeniem, puszczanym w obieg tyleż przez filozofów, co przez ludzi nie mających z filozofią niczego wspólnego, jest cogito ergo sum Kartezjusza, „myślę, więc jestem”. Chcę porozmawiać z moimi gośćmi, jak rozumieją to zdanie. Czy jest ono nakazem, by jednak myśleć, bo w przeciwnym razie zaraz wszyscy będziemy mieć kłopot z istnieniem? A może wytłumaczenie jest znacznie prostsze i wyrażenie to jest zwykłym stwierdzeniem faktu: skoro jestem, to przecież muszę także jakoś myśleć. A co z tymi, którzy nie myślą, ponieważ nie chcą myśleć lub nie są do myślenia wprawieni? Gdzie oni są? I – czy są?
Wielu zgłębiało wielkie tajemnice. Faust chciał wiedzieć wszystko, ale naprawdę obchodziło go tylko jedno: czy może być znów młody. Don Juan starał się dotknąć istoty kobiecości. Odyseusz – w wersji zaproponowanej nam przez Dantego – zapragnął popłynąć w nieznane, w jakiś całkiem odmienny świat. Choć więc każdy z nich badał na swój sposób inny obszar rzeczywistości niejawnej, wszystkich jednakowo trawiła ta sama ciekawość. Czy można wyobrazić sobie tajemnicę bez ludzkiej ciekawości? Czym jest ludzka ciekawość bez tajemnicy? Wścibstwem, nauką, zabawą w rozwiązywanie krzyżówek?
„Wszechmocny Bóg pierwszy założył ogród” – pisał w eseju Of Gardens Francis Bacon. A jednak to nie ludzie wiary, lecz filozofowie upodobali sobie ogród jako najlepsze miejsce do filozofowania. Dlaczego akurat ogród, w którym dają się we znaki wszystkie te muchy, komary, badyle na drodze? Dlaczego ogród, a nie na przykład zakurzona biblioteka? Czy spotkanie w ogrodzie myślenia z naturą jest rzeczywiście szczęśliwą kombinacją? A może ogród nie jest żadną naturą? Może to już dom, tyle że bardziej zielony i bez ścian, nawet bez dachu.
Lata świetności pierwszej Rzeczpospolitej kojarzone są z dworkiem szlacheckim. „I choć arystokracja faktycznie zachowywała przemożne wpływy, a szlachta miała urzędy, dla nas – Polaków – historia Polski XIX i XX wieku jest historią inteligencji – jej powstań, jej idei, jej pracy. II Rzeczpospolita z całą pewnością była dziełem inteligencji” (T. Bogucka Miejsce na górze). Inteligencja jako siła społeczna przestała istnieć zaraz po wojnie. Nazwijmy rzecz po imieniu: została zamordowana. Tym bardziej interesujące są okoliczności powstania inteligencji nowej – peerelowskiej. Czy można zatem mówić o dwóch inteligencjach? A jeśli tak, czym mianowicie miałyby się one od siebie różnić? Do jakiej tradycji nawiązuje – jeśli nawiązuje w ogóle – inteligencja współczesna: do tej dawnej czy do PRL-owskiej? Na czym polega jej aktywność, praca, etos? A może dziś inteligencja to fatamorgana – jakiś zużyty płaszcz, dziurawy parasol, nieczytana książka.
Dziś mężczyzna popadł w nieliche kłopoty, ponieważ role społeczne odwróciły się tak bardzo, że stał się on – lub staje – kobietą, kobieta zaś – mężczyzną. To ona jest teraz tą silniejszą stroną: zarabia lepiej, płaci za siebie rachunki, a czasami – w złości – bija też męża. Kto nie wierzy, niech obejrzy „Cwaniary”. Niby feministyczna groteska, ale tak właśnie wyobraża sobie część kobiet moment liberalizacji: kobieta jako sprawniejszy, potężniejszy mężczyzna.
Kto ponosi za ten stan rzeczy odpowiedzialność? Ten safanduła Karol Bovary? „Dzika kobieta” z komiksów o matriarchacie? A może zwyczajny mężczyzna, który odnalazł w sobie cechy kobiece – spodobały mu się one – i zaczął je asymilować, uwewnętrzniać? Nie ma prostych odpowiedzi na te pytania. Źródeł kryzysu męskości należy upatrywać w samej kulturze, która fałszuje każdą wartość, zastępując prawdziwy ból, bólem fantomowym, czyniąc ze świata niedorzeczną karykaturę, a z miłości rodzinnej farsę i kwadratowe koło.
Już słynny medyk francuski Ambroise Pare, uznawany za najwybitniejszego chirurga renesansu, zalecał histeryczkom stosowanie „palca akuszerki” dla rozładowania napięcia seksualnego. W 1869 roku amerykański lekarz George Taylor opatentował parowy „manipulator” dla znerwicowanych kobiet, natomiast 20. lat później Joseph Mortimer skonstruował pierwszy elektryczny wibrator, który miał tę wadę, że jego terapeutyczną skuteczność ograniczały przerwy w dostawach prądu. Czy istotnie życie seksualne człowieka jest aż tak ściśle związane nawet nie z prądem, a z jego psychiką? I czy nie zdawano sobie z tego sprawy na długo przed Freudem – tym Galileuszem współczesnego życia seksualnego?
Innym jest Liliput, Innym jest również Olbrzym. Innymi są Lapucjanie, Balnibarzy, ale też mieszkańcy Maldonady. A jednak Guliwer nie zrażony coraz większą osobliwością napotykanych po drodze istot płynie dalej. Lagado, Struldbruggowie, aż po Yahusów – oni wszyscy interesują go, może nawet fascynują. Czy potrafimy określić, czym jest inność? Czy Inny to zawsze Obcy? Czy umiemy dostrzec w nim nas samych, czy też – przeciwnie – Inny zawsze będzie „kobietą z brodą”, z której nie wiadomo, czy śmiać się, czy ją podziwiać? Podobno Jacques Derrida odnalazł w podstępnej mowie rosyjskiej zbieżność dwu na oko odmiennych słów drug/przyjaciel i druggoj/inny. Przyjrzyjmy się temu i postawmy za francuskim postmodernistą to samo pytanie: czy z Innym można się zaprzyjaźnić, czy też lepiej go wyeliminować?
Wstręt – owszem – ma swoją władzę. Lecz nad wstrętem unosi się uspakajające władztwo higieny osobistej. Z pomocą mydła i parfumy da się osiągnąć, jeśli nie wszystko, to bardzo wiele. Ale czy nadmierna czystość nie wiedzie prosto do szaleństwa i mentalnego pomieszania? I czy nie o tym właśnie jest Wstręt Romana Polańskiego, w którym główna bohaterka, zobsesjonowana na punkcie czystości, ginie w brudzie i smrodzie. Rozwiązać problem czystości – tak powie każdy rasowy Niemiec – to „uchwycić treść najgłębszą zdrowia”. No właśnie: kto ma lepszy wgląd w istotę czystości, kto lepiej rozumie sens zdrowia: człowiek brudny, człowiek chory, czy przeciwnie: zdrowy, wypielęgnowany, „nieskazitelnie czyściutki Czesio”?
Søren Kierkegaard napisał, że nie możemy uczynić nic, aby zapomnieć to, co zrobił Abraham, że w gruncie rzeczy nie mamy nic własnego, ponieważ wszystko zostało zapisane w historii o Abrahamie. Abraham był większy nad wszystkich, wielki siłą, której moc płynie z bezsilności, wielki mądrością, której tajemnicą jest głupota, wielki nadzieją, której kształtem jest szaleństwo, wielki miłością, która jest nienawiścią do samego siebie. Czy faktycznie dziczymy po Abrahamie? Kim są jego potomkowie? Co znaczą słowa współczesnego filozofa Emmanuela Levinasa, że „powróciły czasy Abrahama”? Czy nasze niezakorzenienie jest tym, co nas do niego zbliża? Czy niezakorzenienie może zbliżać?
Należy przyjąć, iż Goethe – nie bardzo wiedząc, co sam czyni – bronił uparcie praw innego typu świadomości niż ta, która miała przejąć władzę w XVIII, XIX i XX stuleciu. Również Faust, sądzę, szedł w tym samym kierunku, powodował się tym samym typem wrażliwości, co Goethe. Jego życie jest apologią swobodnej pracy wyobraźni, którą przeciwstawia chrześcijaństwu (w pakcie z diabłem), nauce (w praktykach alchemicznych), moralności (w uwiedzeniu i porzuceniu Małgosi). I właśnie tę jego niezależność cenię w nim najbardziej. Czego nie lubię? Nie podoba mi się, że nie potrafił przyjąć za to wszystko odpowiedzialności, że potrzebował dla odbudowania siebie i swego życia "rosy letejskiej", zapomnienia. Ile warte jest wtedy zbawienie? Czym jest dusza ludzka, która nie chce pamiętać o tym, co minęło?
Idea nadczłowieka jest jednym z najbardziej zagadkowych pomysłów Nietzschego. Zaratustra przedstawia się jako jej nauczyciel i „wykładowca” nadczłowieczeństwa. „Ja was uczę nadczłowieka”, powiada. Ale czego właściwie chce on nas nauczyć? I czy nie jest to prowokacja z jego strony, skoro zwraca się z tymi słowami do tłumu, do przeciętniaków, do ostatniego człowieka? Zaraz też dodaje: „Człowiek jest czymś, co powinno zostać przezwyciężone”. Dlaczego człowiek, mówiąc kolokwialnie „nie pasuje” Nietzschemu? Dlaczego należy go przezwyciężyć? I co to znaczy: „przezwyciężać człowieka”? W jakim kierunku?
Czym innym jest sztuka odgadywania przyszłości, poznawania jej, czym innym zaś próby wpływania na nią. Między innymi w tym punkcie różni się jasnowidzenie od czynności ściśle magicznych. Ale czy już sama wiedza na temat tego, co będzie, nie wywołuje skutków, nie wpływa na rzeczywistość?
Każdemu z nas życie podsuwa wiele scenariuszy, odsłania wielość dróg, którymi możemy pójść. To od nas, nie od wróżbity, zależy, którą drogę wybierzemy. Czas przy tym jest drugorzędny, ponieważ to, co miało się zdarzyć, już się wydarzyło. Liczy się wyłącznie przestrzeń będąca mapą, siatką przecinających się dróg. Jasnowidz zdaje sprawę z miejsc, w których te drogi się przecinają. Ale to my zawsze wybieramy tę, którą wygodnie nam pójść.
W Uczcie Platona człowiek dowiaduje się o innym człowieku dopiero za sprawą boga, to znaczy, dzięki bogu. W innym dialogu Platona, mianowicie w Epinomis, który jakiś czas temu wydaliśmy, człowiek dowiaduje się o bogu dopiero dzięki innemu człowiekowi, mianowicie dzięki astronomowi. Bo astronom – mówi nam Platon – zajmuje się badaniem myśli Pana Boga. Z nie mniejszą rewerencją odnosił się do ciał niebieskich Arystoteles. W IX księdze Metafizyki pisał o gwiazdach, że się nie męczą i nie zatrzymują, że ich ruch jest niezniszczalny i piękny. Że nie istnieje żaden inny rodzaj ruchu – argumentował dalej – który mógłby wpłynąć i zakłócić ruch gwiazd. Jakie znaczenie dla naszego życia mają gwiazdy? Czy ruch gwiazd jest językiem, w którym mówi do nas Bóg?
Są sny życzeniowe, lękowe, są też te bardziej traumatyczne, prorocze, ładne, przejmujące, wreszcie dające wytchnienie od jawy. O snach mówimy również, że są znajome, ale jakby nieznajome – zwłaszcza, gdy można kroić w nich na desce angielskie wyrazy, a na pytanie „która godzina?” odpowiedzieć: „wpółdoponiedzialek”... Pod koniec życia Kant zanotował w dzienniku: „wystrzegać się złych snów”. Czy absurd, nonsens, kwadratowe koła, pozbawione boków trójkąty faktycznie są groźne dla umysłu? Komu zagrażają? Czym grożą? Jaką wolność obiecują?
Światem rządzi różnica epistemologiczna, różnica pomiędzy przedmiotem a podmiotem, tobą a mną. Świat jest przedmiotem, ale takim, jakim my sami go sobie przedstawiamy. Przed-stawiamy, a więc stawiamy przed sobą. Przedmiot, a zatem świat pojawia się dopiero w przedstawieniu. Tak właśnie powstają obrazy. Następnie świat przedstawiony – obrazy – zostaje uznany za miarę dla świata realnego. Obraz wydaje się bardziej żywy i przekonujący od tego, co przedstawiane. Przeczytałem kiedyś w gazecie, że Kalifornijczycy rozpoczynają dzień od włączenia kompa i sprawdzenia prognozy pogody, a dopiero potem spoglądają na niebo czy pada. Dziś sam tak robię. Okazuje się, że w dotarciu do tego, jak jest („pada czy nie pada”), największą przeszkodą jesteśmy my sami, obrazy, które tworzymy.
Dzięki starym pocztówkom możemy między innymi obejrzeć sobie na przykład dawną Warszawę – to, jak niegdyś wyglądał kościół Floryana albo Park Ujazdowski. Za niektóre, te bardziej unikatowe trzeba zapłacić naprawdę słono. Okazuje się, że coś z definicji tak bardzo ulotnego, jak widokówki, utrwala czas, że dzięki nim pamiętamy o ludziach, rzeczach i wydarzeniach, które już dawno odeszły w przeszłość. Czy nie jest to zaskakujący paradoks: ulotność, która jakoś nie ulatuje. Czas, który nie chce odejść.
Polska to miejsce, w którym nastąpiło zerwanie ciągłości. Po wojnie tworzono ją z nowego budulca, opierając się na wartościach obcych polskiej formie. W tym sensie PRL była ojczyzną przebudowaną nie do poznania, posadowioną na nie wiadomo czym. O ile w dwudziestoleciu międzywojennym Polacy z łatwością nawiązywali do tradycji romantycznej i dziedzictwa niepodległościowego, o tyle PRL zrywała z tym dziedzictwem. A więc dwie ojczyzny i dwa patriotyzmy, czy – przeciwnie – cały czas jedna Polska? Spory o patriotyzm nie mają końca. Wraz z gośćmi postaram się je wznowić. Niech palą.
We wstrząsającej książce Dostojewski na Manhattanie Andre Glucksman opowiada o rozmowie ojca z dziesięcioletnim synem, do której doszło parę dni przed 11 września. Pokazując na Twin Towers, dziecko pytało, dokąd sięgałyby te wieże w poziomie, gdyby się nagle zawaliły? I gdyby się zawaliły, to czy lepiej byłoby siedzieć na górze, czy na dole? Wtedy ojciec odpowiedział mu to samo, co mówią w takich wypadkach wszyscy ojcowie na całym świecie: bez obaw, nie zawalą się. Zawaliły się jednak i stamtąd się wszystko zaczęło. Po 9/11, po Biesłaniu, Nicei, Buczy świat wygląda inaczej, to prawda. Ale inaczej w stosunku do czego? W stosunku do dawnych mordów czy dawnej normalności? Jaka jest natura tej zmiany? I co się właściwie zaczęło, co zmieniło?
Doświadczenie głodu jest strasznym, być może najstraszniejszym doświadczeniem człowieka. Nie znam smutniejszej sytuacji od tej, w której dzieci proszą ojca o chleb, a on tego chleba dla nich nie ma. Głód „wyciska białko i tłuszcz z komórek ciała, rozmiękcza kości, kręci w głowie, wysusza mięśnie, pożera tkankę nerwową, dręczy duszę, wypędza radość, wiarę, niszczy siłę myśli, rodzi bierność, obojętność, nikczemność, okrucieństwo i rozpacz” – tak pisał o doświadczeniu głodu Wasilij Grossman w swojej przerażającej książce-świadectwie Życie i los. Śmierć z głodu jest tragedią tego, kto umiera, zarazem okrywa największą hańbą tych, którzy nie chcieli lub nie potrafili przyjść mu z pomocą.
Pojęciem, które dobrze objaśnia świat ludzki, jest pojęcie konfliktu. Sam konflikt bierze się z wyraźnego rozgraniczenia między mną a moim wrogiem. Różnica ta jest różnicą ostateczną i nieredukowalną do innych różnic. Jeśli na przekór temu ktoś mówi, że w świecie występują jeszcze inne, bardziej fundamentalne różnice – ekonomiczne, religijne, estetyczne – to zwykle zapomina, że są one pochodną elementarnego rozróżnienia na wrogów i przyjaciół, rozróżnienia o charakterze stricte politycznym. Pojawia się w tym miejscu pytanie, jak mam decydować o tym, kto jest moim wrogiem. Pytanie to dotyczy kryteriów takiej decyzji. Wiedzę o tym wymusza na manie za każdym razem sytuacja graniczna. Wrogiem więc będzie ten, o kim powiem, że jest moim wrogiem. I o tym muszę decydować sam. I to prędko, ponieważ od tego zależy moje istnienie. Raz powziętej decyzji muszą towarzyszyć daleko idące kroki, aż do krwawej rozprawy z wrogiem włącznie, choć czasem wystarcza, gdy przepędzimy go tam, skąd przyszedł.
W zapowiedzi do dzisiejszego programu, który będzie poświęcony skandalowi, ograniczę się tylko do jednego przykładu. Otóż 29 stycznia 1857 roku Gustaw Flaubert wraz z redaktorem pisma, w którym publikował w odcinkach swoją pierwszą powieść – chodzi rzecz jasna o Madame Bovary – stawił się w sali numer 6 sądu poprawczego w Paryżu. Oskarżyciel przekonywał, że „autor tej książki – przywołuję jego słowa – na każdej stronie ukazuje lubieżność”. Samego Flauberta wprawdzie uniewinniono, lecz wyrok opatrzono moralną przyganą. Pisarz w liście do Luisa Pradiera całą sprawę oddał tak: „wrzawa wokół mojej pierwszej książki jest tak obca sztuce, że odstrasza mnie i zatruwa życie”. Może zatruwa, może nie zatruwa. Jej pierwszy nakład sprzedał się w ciągu dwóch miesięcy w wysokości nieomal 7 tys. egzemplarzy. Sporo. Chciałbym wiedzieć, czy pomógł mu w tym skandal? Czy skandal pomaga sztuce, czy jednak jej szkodzi? Skąd bierze się skłonność do umieszczania literatury w pozaliterackim kontekście (np. na sali sądowej)? Na pewno można żyć skandalami. Wiemy o tym. Ale czy ze skandali można żyć?
Autorem nowożytnej wersji teodycei – nazwijmy ją dla zmyłki logodyceą – jest Kant, a może w większym stopniu Hegel. Zło, jak się okazuje, wcale złem nie jest, ponieważ widziane z Bożej perspektywy natychmiast przemienia się w dobro i przyczynia się do powszechnego zbawienia. Wróć, poprawka: przecież nie ma już żadnego Boga. Jest albo rozumna natura (jak chciał Kant), albo dziejowy rozum (jak czytał go Hegel). Oba te boże substytuty posługują się człowiekiem jako instrumentem, który gwarantować ma osiągnięcie celu, do którego one – raz natura, innym razem rozum – zmierzają. W takiej konstelacji zło wydaje się zjawiskiem przypadkowym, narzędziem urzeczywistniającym przyszłą ludzką doskonałość. Filozofia taka godzi w każdej rzeczy pierwiastek tragiczny z logicznym: coś musi umrzeć, aby coś większego się narodziło (Ricouer). Cokolwiek więc jest, jest dobre i jest słusznie – oto jak brzmi dewiza „pokonanych przez życie”.
Przypadek Łazarza – żył, umarł, ożył, a potem znów umarł – po prostu jest absurdalny. Jakim życiem żyje Łazarz po swym zmartwychwstaniu? Czy jego istnienie jest pełniejsze, czy uboższe, bo ex post mortem? Czy cud wskrzeszenia Łazarza odmienił w nim obraz świata? Czy Łazarz rzeczywiście podźwignął się z grobu i stanął do nowych zadań? A jeśli doświadczenie odwoływalnej śmierci dało mu pewność, że życie jest naprawdę wieczne, jakie znaczenie może mieć dla niego czas ludzki, naznaczony piętnem skończoności? Czy nas, żywo przejętych własnym umieraniem może cokolwiek nauczyć przypadek Łazarza? I czego może nas nauczyć: wiary (wiary nauczyć?), czy poczucia absurdu, poczucia konfrontacji z sytuacją całkowicie niekomunikowalną? I straszną, przerażającą, polegającą na przekonaniu, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia: oto życie jest wieczne, a śmierci nie ma. Będziemy kochać i cierpieć na zawsze.
W przedmowie do pierwszej Krytyki Kant zauważył, że „Galileusz kazał swym kulom spadać po równi pochyłej z wybraną przez siebie prędkością”, co oznaczało, że sam rozum nadaje światu prawa, według których ten świat potem działa, że człowiek już nigdy – jak to wyraził Kant – nie będzie wodzony na pasku przez siły przyrody. Na tym polega istota wolności, przynajmniej tej Kantowskiej, naukowej. Jakie jeszcze są jej imiona? Czy są jakieś inne rozumienia wolności, które warto przedyskutować? Jest ich bez liku. Ale Kant, Hegel to dobry punkt wyjścia.
Wszystkie rozważania na temat Wschodu wydają się wariacjami osnutymi wokół jednego zdania z Menona Platońskiego, które głosi, że nie można szukać tego, co się zna, bo się zna i nie trzeba go więc szukać; ale też nie trzeba szukać tego, czego się nie zna, bo nawet, gdyby ktoś na to natrafił, to i tak nie wiedziałby, że tego właśnie szuka. Niepomni tej przestrogi, wybieramy się na Wschód, nie zawsze wiedząc, po co. W dzisiejszym odcinku Kronosa również o tym porozmawiamy: o naszych podróżach na Wschód. Kogo chcemy tam spotkać i kogo faktycznie tam zastajemy? Czy taka podróż może doprowadzić do samopoznania? Wreszcie: kogo poznajemy? Siebie poprzez innego, czy też siebie jako innego? I czy zawsze potrafimy wypowiedzieć tę różnicę?
Jeden człowiek potrafi kochać się na okrągło, przez cały rok, bez wytchnienia. Pije, gdy mu się nie chce. Je, gdy nie jest głodny. W tym sensie jest wynaturzeniem natury, jej naroślą, patologią. Mówiąc już zupełnie obrazowo, on jej wystaje. Bo tylko on rytualizuje swoje zachowania. Dlaczego? Kim byłby bez rytuału? Kim się staniemy, gdy porzucimy rytualizację najważniejszych obszarów życia ludzkiego? Gdy zaniechamy oświadczyn, ślubów, chowania zmarłych, gdy zaczniemy – już tak czynimy – puszczać bez rytuałów przejścia osoby młode i niedojrzałe w świat ludzi dorosłych? A potem się dziwicie – skąd wzięli się ci barbarzyńcy? Kim są? Co was z nimi łączy? Kiedy nareszcie sobie pójdą? No więc nie pójdą. Zostaną już z wami na zawsze.
Zapamiętałem z młodych lat zabawną fraszkę Leca. Szła ona jakoś tak: Znam hieny, osły, żaby, płazy / cuchnące ciecze, wstrętne gazy / zera okrągłe i nadęte / węże i beczki pełne wódzi / od lat grające – i z talentem – / dość trudną – rzekłbym – rolę ludzi.
Nie tylko Lec patrzył na ludzi i widział w nich zwierzęta. Zwierzęta widział w nich Swift, Gogol, Leontiew, Borges, może Beckett. Mieli z tego niezły ubaw. Ich śmiechowi towarzyszył zwykle gromadny aplauz oraz śmiech widowni i czytelników, których też to bawiło. A przecież zwierzęta nie śmieją się, nie mają poczucia humoru. Czy śmiech, czy humor to specyficznie ludzkie sposoby istnienia? Czy groteska, ironia, kpina, sarkazm, szyderstwo, to różne odcienie wesołości, czy też każde z tych określeń stanowi odrębną rzeczywistość? Wreszcie: co to znaczy, że śmiech może zabić, że rani?
Kiedy Odyseusz przybywa do Feaków, zostaje przyjęty po królewsku. Otrzymuje szaty, by mógł odziać swą nagość; do stołu siada obok króla; wszyscy grzecznie słuchają jego opowieści. A jednak, gdy tylko nadarza się sposobność pozbycia się go, Feakowie natychmiast odprawiają Odyseusza. Dają mu złoto, okręt i przewodników, byleby prędko wyniósł się od nich. Dlaczego? Czy gościnność jest zawsze bezwarunkowa? Czy istnieją jakieś reguły przyjmowania gości? Czy jest nią na przykład reguła wzajemnej grzeczności i uprzejmości? Co jednak, gdy nie jest ona przestrzegana, a gość staje się intruzem? Jak się go pozbyć? Namową, perswazją? A jeśli nie zechce wyjść, jeśli powie, że nasz dom należy również do niego? Co wtedy?
Gdy szukamy dla słowa „święty” jakiegoś synonimu, wówczas najbliższy znaczeniowo termin, jaki się nam nasuwa, to słowo „dobry”, „doskonale dobry”. Wydaje się więc, że „świętość” odsyła nas wprost do moralności. Czy tak jest w istocie? Czy zachowanie świętych jest zawsze moralne? Czy pamiętacie tę niezwykłą gwałtowność, z jaką Chrystus występował przeciwko panującej w jego czasach moralności faryzejskiej? Czy nie jest tak, że świętość bywa głęboko amoralna? To pierwszy zestaw zagadnień do omówienia.
Drugi podsunął mi Rudolf Otto. W książce poświęconej świętości zwraca się do tych, którzy jej nie doznali, aby już dalej jego książki nie czytali, żeby ją odłożyli i wzięli do ręki jakąś powieść. Kuriozalne. Niby dlaczego? Czy wiedza o sprawach świętych to własność tych, co zżyci są z nimi na amen?
Mogłoby się wydawać, że książki służą jedynie do czytania. Tymczasem nic bardziej mylnego. Do książki zagląda się jak do źródła – myśli, cytatu, rezerwuaru przyjemności. Książkę kartuje się, przegląda, skacze po indeksie, śledzi przypisy, głaszcze, ustawia w rzędzie, zmienia miejsce, dopasowuje wielkością, kolorem grzbietu, charakterem.
Książki sprzedaje się, kupuje, kradnie, obdarowuje nimi osoby bliskie lub wrogów. W latach 90. książkę Andrzeja Żbikowskiego Żydzi traktowano w świecie przestępczym jako zapowiedź wyroku śmierci. Poza tym książki są materiałem łatwopalnym, by przywołać przykład katastrofy Biblioteki Aleksandryjskiej, w której spłonęła cała wiedza starożytnych (niektóre księgi spłonęły bezpowrotnie). Ale również one – książki – zdolne są podpalać i burzyć świat, nasze w nim zadomowienie, dobre samopoczucie. Co takiego siedzi w tych największych księgach, że nas drażnią, prowokują, niepokoją?
Zawsze w niedzielę lubiłem dłużej pospać. Ale w tamtą niedzielę, to jest 13 grudnia 1981 roku obudziła mnie wcześnie moja babcia. Wstawaj – krzyczała – jest wojna. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem czołgi. Wziąłem za telefon dzwonić po kolegach „o co chodzi”. Jednak telefony były wyłączone. Komuniści w radiu akompaniowali sobie muzyką żałobną, chcieli od razu nam zabrać nawet Szopena. W telewizji wielka, zielona mucha w czarnych okularach bredziła coś o przepaści, o ogólnonarodowej katastrofie. Usłyszałem też, że „awanturnikom trzeba skrępować ręce, nim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki”. Mucha nosiła mundur, ja byłem jeszcze w pidżamie. Nałożyłem kurtkę, buty i pobiegłem na Mokotowską, pod siedzibę Solidarności. Tam ZOMO tłukło już ludzi, ile wlezie. Miałem 15 lat.
Pierwotna zwierzęcość, naturalna spontaniczność – jak sądzimy – to cechy, po których łatwo rozpoznać uwodziciela. Tymczasem natura niczego podobnego nie wydała. Pasikonik, czy inna cykada, w ogóle nie certoli się w uwodzenie, lecz po prostu bierze pierwszą z brzegu cykadę i zaspokaja pożądanie. Albo – jak w przypadku modliszki – zjada swojego partnera. Czy zezwierzęcenie uwodziciela to jeszcze jeden mit zalęknionych pensjonarek? Jak wyrobić w sobie odporność na uwodzenie? Czym jest uwodzenie w polityce, a czym w życiu? Czy uwodziciel zawsze kłamie, czy też odpowiada na nasze skrywane tęsknoty i pragnienia? Interesują mnie te pytania, ponieważ interesuje mnie życie – z jego zmiennością, nieprzewidywalnością, nadziejami.
Miałem sen. Kobieta czytała mi w nim wiersz o barbarzyńcach. Pytałem jej we śnie, z jakiego powodu ogarnął nas wszystkich tak wielki niepokój. Skąd tyle zamieszania? Dlaczego porzuciliśmy zabawę? Dlaczego nagle spoważnieliśmy? Czytała coś o pustych ulicach, o placach bez ludzi. Ci, co nie zdążyli na czas do domu, zmierzali do niego niespiesznie, w zamyśleniu. Okazało się, że to wszystko przez barbarzyńców, którzy nie przyszli. Podobno ktoś, kto wrócił znad granicy, powiedział, że nie ma żadnych barbarzyńców i że stąd wziął się w nas cały ten smutek. Obudziła mnie syrena, odpaliłem kompa. Czytam, że zewnętrzną granicę mojego państwa forsują barbarzyńcy, a jego granice wewnętrzne pokonują inni dzicy. W końcu przyszli. Poeta niedosłyszał.
Przeciętnemu przybyszowi z prowincji – a prowincją z warszawskiej perspektywy jest niemal wszystko – Warszawa kojarzy się z otwartością, wolnością, dynamiką. Często przytłacza go swoim szumem, rozmiarem. Przybysz gubi się wtedy, ale jest szczęśliwy. Wciąga go bowiem wir tego wspaniałego miasta. To jaśniejsza strona Warszawy.
Strona ciemniejsza, to czające się w tym mieście na każdym kroku zwykłe chamstwo, agresja, pycha nuworyszy. A jednak ludzi ciągnie do Warszawy, jak wilka do lasu. Po co tu przyjeżdżają? Po pieniądze, możliwości kariery? Czy może wabi ich duch wolności? Porozmawiamy również o tym.
Rozmowie o uprzedzeniach i stereotypach towarzyszy zwykle refleksja dotycząca różnicy między prawdą a fałszem. Bo w rzeczy samej uprzedzenia, przesądy, nadmiarowe wyobrażenia co do tego, jak jest w istocie, wydają się nie tylko skutkiem ignorancji, bywają również jej przyczyną. A jednak… Czy wiedza o tym, że biali nie dlatego noszą ubrania, aby skrywać pod nimi swoje rany, uchroniła czarnych przed stereotypami na temat białych? Czy naoczny dowód podważający przesąd, że „u Mazura czarna rura”, raz na zawsze ugruntowała w Litwinach przekonanie, że Mazurzy mają normalny kolor organów płciowych? Cóż, u jednych tak, u innych nie. Jak w życiu…
Czyją własnością jest „boski markiz”? Francuzów? Obscenicznych zboków? Miłośników pokątnej literatury? Apologetów Oświecenia? A może jego przeciwników? Czy niejaka skłonność do de Sade’a wynika z upodobania do perwersji czy też jest przejawem intelektualnej ciekawości? Apollinaire – poeta i wielki znawca oświeceniowej literatury – wydał w 1909 roku we Francji wybór pism sadycznych, opatrując je własnym komentarzem. To dzięki niemu Sade powstał z grobu, by ponownie móc cieszyć się wątpliwą sławą skandalisty i pornografa. Czy żyje nadal? A jeśli tak, jakim życiem? Przekonajmy się o tym.
Zemsta jest najstarszą formą sprawiedliwości. Oko za oko, palec za palec – tyle Hammurabi. Sprężyny zemsty są dwojakiego rodzaju. Mogą wypływać z egoizmu, z dążenia do korzyści własnej, a wtedy dam ci tak popalić, że popamiętasz. Ale zemsta bywa również bezinteresowna i wówczas nie wiadomo, skąd się bierze i dokąd zmierza. W takich razach mówią, że jest słodka. Interesuje mnie jej słodycz oraz to, kto ją smakuje, ponieważ interesuje mnie pytanie o źródło zła. Nie mniej fascynujące wydaje się pytanie o dobro. Jest taka scena w książce Grossmana Życie i los, w której Rosjanka, która straciła na wojnie syna, sięga po kamień, by rzucić nim w młodego, niemieckiego jeńca. Zamiast tego podaje mu kromkę chleba. Koło zemsty zostaje rozerwane. Między nimi rodzi się miłość matczyna. Diabły szaleją. Ze złości.
Na początek chciałbym przywołać słowa Borgesa. Pisał on w którymś ze swoich mądrych, zabawnych opowiadań mniej więcej tak: „Wszystkie rzeczy są słowami w jakiejś dziwnej mowie. A moje istnienie, które mi umyka, moje niespokojne życie, jest tajemne i niepojęte, zbełtane jak języki po upadku Wieży”. Chcę wiedzieć – mam nadzieję, że dowiem się tego dziś od moich gości – czy faktycznie dopiero na skutek biblijnego aktu „pomieszania mowy” ludzkie istnienie stało się bełkotliwe i nieprzejrzyste. Czy nie było takie od zawsze, tyle że na skutek biblijnej katastrofy utraciliśmy szansę na jego uporządkowanie? Tak czy inaczej, żyjemy w świecie „pomieszanej mowy”. Jak rozumieć ten stan? Czy chodzi w nim po prostu o wielość i różnorodność języków? Czy może o coś innego: o zmianę istoty samego języka, który z jednoznacznego i bezpośredniego stał się niebezpiecznie wieloznaczny i nieczytelny?
Dziś nie będzie zapowiedzi uznałem bowiem, że radość na nas spływa niezapowiedziana, znienacka, jak kichnięcie. Czy tak jest w istocie? Czy prawdziwa radość naprawdę wydarza się zawsze jako niespodzianka, zawsze bez zapowiedzi? Rozważmy te pytania.
Nadstawcie uszu; bo i któż je zechce / Zatkać, gdy ozwie się gromka plotka? / To mnie od wschodniej po zachodnią rubież / Niesie galopem pocztowy koń wiatru, / To ja odsłaniam i ujawniam wszystkie / Ludzkie postępki na tej kulce globu. / Języki moje roznoszą dokoła / Potwarze w każdej znanej światu mowie, / Fałsz i nieprawdę sącząc w uszy ludzi. / Ogłaszam pokój, gdy tajona wrogość / Uśmiechem kryje mordercze zamiary; / A któż jeżeli nie ja, nie plotka, / Gromadzi wojska i umacnia szańce, / Kiedy się zdaje – ku powszechnej trwodze, / Lecz bezpodstawnie – że w brzemiennym łonie / Czasu dojrzewa płód, którego ojcem / Jest tyran Wojny? / Plotka to fletnia – / Dmucha w nią domysł, lęk i podejrzenie: / Instrument prosty, tak łatwy w użyciu, / Że nawet tępy smok o wielu głowach, / Wiecznie skłócony, chwiejny tłum pospólstwa, / Grać na nim umie. (…) / Pędzą posłańcy na spienionych koniach, / Każdy z tą samą wieścią – bo ją słyszał / Z moich ust. Zamiast prawdy, oszukani, / Niosą fałsz pociech, który zgubniej rani.
Zwyczajny człowiek używa słowa „prawda” i raczej nie ma z nim specjalnych kłopotów. Przynajmniej nie zmusza go ono do zadawania dodatkowych pytań. „Każdy wie, co to prawda...” – powtarza zdrowy rozsądek. Jeśli to prawda, dlaczego akurat filozofowie mają największe kłopoty z ustaleniem, jak jest? Dlaczego w ogóle chcą wiedzieć, jak jest naprawdę? Wielki logik polski Alfred Tarski, wypracował tak zwaną semantyczną definicję prawdy, w której nawiązał do starej koncepcji Arystotelesa, nazywanej czasem klasyczną. Zdanie „pada deszcz”, mówi Tarski, jest prawdziwe wtedy, gdy pada deszcz. Kropka. Tyle wystarczy. Po co chcieć więcej? Niektórzy sądzą, że Tarski, dodając zapis formalny do zdroworozsądkowych, najbardziej potocznych intuicji, rozwiązał raz na zawsze problem prawdy. Czy to prawda? Czy słowa ludzi prostych oraz te najbardziej wyrafinowane rzeczywiście wywodzą się ze wspólnego im źródła?
Uwaga spoiler. W opowiadaniu Herberta George’a Wellsa Wehikuł czasu mowa jest o zamieszkujących przyszłość plemionach Eloi i Morloków. Eloje są wegetarianami. Uprawiają miłość na łonie natury, a w praktyce – gdzie się da. Nie pracują, żyją poza dobrem i złem. Trzymają się za ręce, tańczą w kole, śpiewają. Akceptują każdego, kto się do nich zbliży. Są wiecznie młodzi, naiwni i tolerancyjni, jednak nikt szczególnie ich nie interesuje. Nie mają pamięci. Rzeczywistość przeżywają w każdej chwili na nowo. Zawsze ogarnia ich strach, gdy zbliża się noc. Każdej nocy ubywa po kilku Elojów, którymi żywią się mięsożerne Morloki. To wiodące swój podziemny żywot plemię hominidów jest niebezpieczne, nietolerancyjne, drapieżne. Pozwala Elojom na względne, czasowe szczęście, by mieć co – a właściwie – kogo zjeść. Traktują hipisów jak hodowlane bydło. Ta bajka ma wyraźną przestrogę. Zideologizowana tolerancja osłabia i podkopuje podstawy istnienia tych, którzy chcą wszystko zagłaskać i tolerować jak leci. Oni tolerancję praktykują, ale podtrzymywana jest przez kogo innego. W każdym razie, nie przez nich.
W świat wyrusza się z różnych powodów. Przyczyną, dla której syn marnotrawny opuszcza ojca, jest bunt. Bohater Podróży na Wschód Hermanna Hessego swoją przygodę ze Wschodem traktuje jak wtajemniczenie. Dante włóczy się po zaświatach w poszukiwaniu miłości. Achilles rusza pod Troję po sławę, Wieniczka jedzie do Pietuszek, ponieważ chce się napić. A co państwa wypycha poza dobrze znane i oswojone miejsca? Ciekawość? Chęć ryzyka? Przygoda? Jakie wydarzenie jest już przygodą? Czy tylko takie, które zrywa ze zwyczajnością i dobrze się kończy? Czy tylko ono zasługuje na upamiętnienie w opowieści, czy będzie to gminna klechda czy zwykła gadanina przy wódce?
„Potok płynie doliną,/ Nad potokiem jawory,/ Tam ja z tobą, Halszuniu,/ Słodkie pędził wieczory”. Tak rozpoczyna swą „pieśń pasterską” Franciszek Karpiński, klasyk sielanki polskiej. Atoli samo to słowo – słowo sielanka – wydaje się pochodzić od rosyjskiego sioła, wioski. W zamierzeniu ma oddawać klimat swobody, prostoty, bezpretensjonalności charakterystyczny dla życia „sielan”. Czy jednak pastoralne wierszyki, jak ten przytoczony przed chwilą, nie są twórczością, no cóż, dla osób naiwnych i nieco ubogich duchem, a więc dla tych, co z jednej strony cieszą się życiem, z drugiej zaś nie pojmują, dlaczego im tak szybko minęło?
„Moje przeznaczenie! śmieszna to rzecz – zanotował gdzieś Joseph Conrad. Życie – owe tajemnicze kombinacje bezlitosnej logiki dla błahego celu. Co najwyżej można się spodziewać od życia odrobiny wiedzy o sobie samym, wiedzy, która przychodzi zbyt późno i jest źródłem niewyczerpanych żalów”. Nic dodać, nic ująć. Jeśli wydaje się wam, że spoczywa na was czyjeś oko – oko opatrzności, oko przeznaczenia – jesteście próżni i narcystyczni. Akurat Pan Bóg nie ma nic lepszego do roboty, tylko się wam przyglądać, oceniać, taksować. I tak Mu wszystko wyśpiewacie „w godzinie waszej”. A życie? Jeśli nie uwolni was wreszcie od was samych, jeśli wam nie popuści i będzie was nadal mamić przeznaczeniem i koniecznościami, tak je zapamiętacie: jako przestrzeń nie waszych rozstrzygnięć, królestwo przeznaczenia, jako brak wolności.
„Rozpaczać to zło do zła przydawać” – przekonuje Mickiewicz. To znów w starym przysłowiu „Pan tak, szatan opak” robi. Bo ten ostatni układa rzeczy na odwrót, nie „po bożemu”. Stąd blisko już do takich słów jak „przekręt”, „przekręcać”, „fałszować”. Właśnie. Czy w słowie „rozpacz” nie da się dostrzec śladów tej osobliwej etymologii? U jego źródła wydaje się stać stare jak świat „opak”, które zachowało się w takich wyrażeniach, jak „na opak”, „na wspak”, „opacznie”, „wypaczyć”. Słowa te naprowadzają nas na jeszcze inne: „odwrotnie”, „na odwrót”, „przeciwnie”. Innymi słowy, zawsze coś w nich „nie tak”. Bo „rozpacz” – jako słowo i jako stan ducha – zawsze odsyła do szatana, do diabelskiego przekrętu, do negacji. Ale w przewrotny sposób. Nie jest bowiem prostym „nie”, lecz przekręconym „tak”, jest potakiwaniem na opak. Wiedzieli o tym przyjaciele Hioba. O nich dziś też pomówimy.
„Każde zmarło inaczej, śmiercią strasznie własną!… / Ciało matki i ojca, i siostry, i brata… / Dziś rysy waszych twarzy w pamięci mi gasną, / Umieracie raz jeszcze śmiercią spoza świata”. Tak pisał o stracie Leśmian w Napoju cienistym. Było w tym wierszu jeszcze coś kłopotach z pamięcią. Pisał, że nie umie wyobrazić sobie uśmiechu siostry, że widmo brata rozprasza się w kolejnych przywidzeniach. I że nie jest pewien, czy ojciec i matka istnieli naprawdę i czy w związku z tym on sam nie jest jakimś przywidzeniem. To prawda. Kopczyk dla trupa sypie się na „wieczną rzeczy pamiątkę”. Ale stanowi on też znak, że nic już nie ma i że prawdopodobnie nigdy nie było. W kondycję ludzką wpisana jest bowiem strata. Człowiek traci zawsze, tarci wszystko. Czy zyskuje? To kwestia silnych przeczuć, kwestia wiary.
Zdarzenia cudowne prowadzą do nieprzewidzianego załamania się normalności i trafiają się człowiekowi, gdy chce on uznać je za cud. Ale to nie nadzwyczajność je wyróżnia. Przecież także coś najzupełniej codziennego może okazać się cudem w momencie łaski. Na pewno cudem jest tworzenie z nicości. Tak samo jest nim ocalenie Izaaka czy „płomienny” Chrystus siostry Faustyny. Jest nim przeobrażenie hostii we fragment serca ludzkiego w agonii, do jakiego doszło – chcemy wierzyć – w Sokółce na Podlasiu. A jednak przy pewnym oświetleniu – powtarzam – najcudowniejsza potrafi być nawet proza życia: uśmiech dziecka, słońce w parku, miły gest nieznajomego, bliskość ważnej dla mnie osoby, deszcz. Największym cudem, który nierzadko przechodzi niezauważony, jest bowiem sam cud istnienia.
Dać człowiekowi mnóstwo czasu i ograniczyć mu przestrzeń – oto powszechnie stosowana reguła więzienna. Dlatego też przestrzeń kojarzy się – słusznie zresztą – z wolnością, jej ograniczenie zaś – ze zniewoleniem. Z drugiej strony – nadmiar przestrzeni bywa równie niszczący, co jej brak… Pamiętacie Państwo aforyzm Pascala o tych nieskończonych, przytłaczających go przestrzeniach, wobec których nie umiał się odnaleźć, które przerażały go i przerastały? A może to taka francuska blaga, rozdmuchiwanie byle czego? W takim razie zapytajmy Niemców, co o tym sądzą. W największym uproszczeniu można powiedzieć, że „kopernikański przewrót” Kanta polegał między innymi na uznaniu przez niego czasu i przestrzeni za formy, dzięki którym w ogóle możliwe jest poznanie ludzkie; że bez jednej z tych form bylibyśmy bezradni jak dzieci, i wpółślepi, jak zwierzęta. Jednym słowem: że nie doświadczalibyśmy świata po ludzku. Czy znaczy to, że Kant zmienił nam optykę, że dzięki niemu spostrzegamy „co innego”? że widzimy „więcej”? „inaczej”? lepiej? Rozejrzyjmy się dookoła: co widzimy? Ile zajmujemy przestrzeni?
Wystarczy właściwie otworzyć dowolną stronę szekspirowskiej tragedii o „duńskim królewiczu”, aby natrafić zawsze na te same, „hamletyczne” pytania. To niesamowite, jak bardzo są one współczesne, jak bardzo trafne – zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności miejsca i czasu. Czyżby Shakespeare – niczym mędrzec grecki – doprowadził do perfekcji sztukę zadawania pytań? Czy jest w ogóle sens szukać na nie odpowiedzi? Może lepiej zastanowić się, co one znaczą? O co i kogo – oraz jak – pytają? Weźmy pierwsze z brzegu: The time is out of join... „Świat wyszedł z orbit – jak tłumaczy Iwaszkiewicz – i mnież to los srogi każe prostować jego błędne drogi?” Oto konfrontacja człowieka ze światem, który oszalał... Czy można wyobrazić sobie bardziej elementarne pytanie choćby w naszym, coraz dziwniejszym świecie? Czy odpowiedzią na szaleństwo świata jest obłęd samego Hamleta? Posłuchajmy, co ten wariat ma nam do opowiedzenia.
W katalogu strzyg, południc czy rusałek, jakim są bez wątpienia Klechdy polskie Bolesława Leśmiana, czytamy o syrenie Majce, która zapałała gwałtowną miłością do pewnego pijaka. Niestety, bez wzajemności. Wsłuchajmy się w jej rozpacz: „...słowa moje z lękiem odpychasz, że nie ludzkie, nie twoje, ziemią nie spylone i strzechy nad sobą nie mające... Dlaczego boisz się tych słów? (...) czy wierzysz w to, że ci coś złego pragnę uczynić?” No właśnie, wierzymy w to, czy nie? Obawiamy się Majki, czy też jej wyglądamy? Dlaczego w kontaktach z rusałkami dobrze jest trzymać za pazuchą piołun? Czy dziś jeszcze, w świecie porządnie zelektryfikowanym nadal obawiamy się wampirów, czy jednak ten lęk mamy od dawna za sobą? Na pytanie: „co zrobić gdy...?” nasz romantyzm odpowiadał zawsze tak samo: wykopać, przebić kołkiem, zakopać. Pójdźmy tym śladem. Wskrześmy może najpierw tę zmiennokształtną zjawę, potem weźmy ją na języki, następnie skierujmy ją tam, skąd przyszła.
Człowiek nie chce dawać się oszukiwać, więc dąży do pewności. Niezawodnej pewności dostarczają mu sądy a priori, natomiast pewność zmysłowa nie jest żadną pewnością. Jak to się mówi: „człowiek nie skłamie, ale i prawdy nie powie”. Najintensywniejsza jest pewność związana z silnym doświadczeniem indywidualnym. „Nikt nie może zakwestionować tego, czego doświadczyłem, a ja nie mogę tego nikomu narzucić z tą samą siłą oczywistości. Nie można pokazać nikomu błyskawicy. Nie ma na to czasu. Nim zdążymy podnieść palec, to, co chcieliśmy pokazać, zniknie”. Zrozumieliście już? Tak właśnie doświadczamy obecności aniołów – w sposób nieprzekazywalny, nieostensywny. Ilekroć wracamy myślą do spotkania z nimi, ich samych od dawna nie ma. Pozostaje wrażenie, jakie na nas wywarły. Oraz ta straszna niepewność don Kichota, czy to nie jakieś wariactwo i oszustwo.
Cynik starożytny – bo z pierwszymi cynikami zapoznajemy się już w starożytności – mówi do ciebie tak: „pomyśl, że więcej potrzebują dzieci niż ludzie dorośli, kobiety więcej niż mężczyźni, chorzy więcej niż zdrowi – i w ogóle: wszędzie to, co gorsze ma potrzeby większe niż to, co lepsze”. Następnie ten sam cynik daje ci radę: spróbuj wyrzec się podstawowych potrzeb, aby przywrócić harmonię pomiędzy sobą a światem. Brzmi znajomo. Dziś powtarzają to samo dzieci-kwiaty, kontestujące ład, w jakim przyszło im żyć. Ale to nie one są cynikami. Współczesny cynik to odwrotność cynika starożytnego. Jest on człowiekiem trzeźwym, roztropnym. Panuje nad emocjami. Nie ma złudzeń na temat natury skorumpowanego świata, którego jest częścią. Wydaje się w nim dobrze zadomowiony, znający jego wady i zalety. O takim cyniku mówimy zwykle, że jest kuty na cztery nogi. Czasem trawi go melancholia. Czy możemy mieć o to pretensje?
Świat polityki to nie jest świat klientów w mięsnym. O polityce nie warto rozmawiać w wagonie kolejowym, ani przy stole wigilijnym. Polityka to przestrzeń, w której silni rządzą słabymi. Dawniej odwoływano się do metod prymitywnych – do nagiej przemocy, do ognia, miecza, groźby śmierci. Dziś silni stosują inne chwyty. Niszczą słabych lub podporządkowują ich sobie przy użyciu prawa, mediów i narzędzi ekonomicznych. Stosunki między ludźmi reguluje pogarda silnych dla słabych, pozwalająca oddzielić ziarno od plew. Czy jesteście Państwo tym zaskoczeni? Dziwi to Was? Czy spodziewaliście się, że sens polityki i ekonomii jest inny, a dominacja jednych nad drugimi to coś przypadkowego? Czy naprawdę chcecie żyć w świecie bez przemocy? Pora dorosnąć i otrząsnąć się ze snu, w którym wszyscy jesteśmy braćmi.
„Już bowiem od dziecka, tak się ze mną dzieje – czytamy w Apologii – że dociera do mnie coś w rodzaju głosu, a jeśli dotrze, zawsze odciąga mnie od zamiaru zrobienia czegoś, natomiast nigdy do niczego nie skłania” (31d). Powszechnie uważa się Sokratesa nie tylko za twórcę filozofii, ale także za „wynalazcę” sumienia. Miałoby ono być arbitrem, którego wszędzie ze sobą zabieramy: do sypialni, na napad czy na najbardziej beztroskie wakacje. Czym jest sokratejski daimonion? I czy może uchodzić za archetyp dzisiejszego, nieco ospałego sumienia? Dlaczego zamiast mówić nam o tym, co czynić przystoi, sokratejski daimonion przestrzega nas przed tym jedynie, czego czynić nie wolno? Wreszcie, jeżeli zakładamy, że człowiek jest sumą błędów, rozterek, że jest, mówiąc krótko, omylny, wówczas sumienie, jako że z definicji nieomylne, byłoby taką zaklętą w nas samych nieludzką, ciemną masą, kolejną tajemnicą. Ale może wcale tak nie jest? Może sumienie myli się tak samo często, jak każdy człowiek? Cóż wart byłby wtedy jego głos?
Literatura sprzyja niewierności, żywi się nią. Będąc grą luster, zmyśleniem, słowem zakorzenionym nie w życiu, a w innym w słowie, niejako ze swej istoty ośmiesza wierność; sprawia, że wierność wydaje się nam miejscami niedorzeczna, wręcz – żenująca. Don Kichot wierny jest swoim wyobrażeniom o miłości idealnej, przez co wydaje się nam nieskończenie zabawny. W najważniejszych dziełach literackich wierność nieustannie ociera się o śmieszność: tak jest w Sonacie Kreutzerowskiej, w Pani Bovary, w Annie Kareninie. Na antypodach tych książek znajdują się powieści Josepha Conrada, w których autor stara się rozpoznać sens człowieczeństwa z dala od standardów i hamulców cywilizacyjnych. Wierność samemu sobie zostaje wystawiona na próbę na środku oceanu albo pośród dzikich. Życie jednak to nie powieść. U człowieka zranionego niewiernością otwiera się rana, której właściwie nic nie jest już w stanie zaleczyć.
Chodzi mi po głowie chasydzka przypowieść o pewnym pachciarzu. Przez całe swoje długie życie zajmował się on sprawami przyziemnymi, które nie przynosiły mu nic poza utrapieniem. A to, że krowa małodojna, że zbiór tegoroczny niepewny, że dzieci niedomagają – jego skargom nie było końca. Poradził mu więc reb Dawid Lelower, cadyk z Lublina, by „nocą zostawiał w sypialni otwarte okno, bo brak świeżego powietrza rodzi zatwardziałość duszy”. Nie bardzo wiem dlaczego, ale poruszyła mnie ta opowieść. Co złego w tym – myślałem sobie – że pachciarz wciąż narzekał, wciąż lamentował? Dlaczego troska o krowę, jedyną żywicielkę ubożuchnej familii, miałaby od razu rodzić w duszy zatwardziałość? Dziś chyba umiałbym wyjaśnić sens tej przypowieści. Jej tematem jest różnica między dwoma stanami duszy, między dwoma jej nastrojami – troską i odpowiedzialnością.
Gdzieś przeczytałem, że „długość głowy zawsze 'musi' odpowiadać jednej ósmej wysokości ciała”, z kolei „długość twarzy (od czoła do podbródka) zawsze ma odpowiadać jednej trzeciej długości tułowia, połowie długości ud i połowie łydek”. Takie wyliczenia pozwoliły da Vinciemu wpisać ciało ludzkie w okrąg, a potem jeszcze w kwadrat, których punkt środkowy zawsze pokrywa się z pępkiem. Szybko okazało się, że uroda ludzka nie wynika z doświadczenia, nie jest też rezultatem czyichś preferencji, ponieważ to, co doskonałe, nie może pochodzić od zmysłów – pochodzi z idei, z głowy, z myślenia. Uroda zatem to koncept, harmonia. Nie ma jej ani w przyrodzie, ani w życiu codziennym. Uroda to wymysł, to sprawa filozofa, a nie Scarlett Johansson czy Claudii Schiffer.
Jest taka wspaniała przypowieść Romana Brandsteattera, w której polski szlachcic, postanawia, z niejasnych zresztą powodów, zaorać żydowski cmentarz. Przeciwstawia się temu naczelny Rady Starszych reb Izaak Brandsteatter. Mimo to groby zostają sprofanowane. Żydzi przeklinają dziedzica, ten zaś wkrótce umiera. W związku z tą opowieścią nasuwa się szereg pytań: Czy profanacja jest jakąś szczególną, szczególnie odrażającą formą bluźnierstwa? Czy można przeciwstawić się jej bluźnierstwem „odzwierciedlonym”, wykrzyczanym „zdechnij dziadu”? Skoro bluźnierstwo zakłada pewien aktywny sposób sprzeciwu, rebelię wobec ludzi i Boga, to czy praktyki magiczne nie prowadzą z istotny swojej do aktów bluźnierczych? Wreszcie: czym jest apostazja, czym zaś anatema? I czy bluźnierstwo nie zakłada siły znaczenia, której dzisiejsze, zużyte słowa są już pozbawione?
Tańczymy z różnych powodów: z potrzeby ciała, gdy chcemy podtrzymać jakiś kult albo – jak to się dzieje w przypadku „tancerza mecenasa Kraykowskiego” – ponieważ chcemy się komuś przypodobać, przypochlebić się mu. Wówczas pląsamy wokół niego – nie ma co tego ukrywać – dość haniebnym wężykiem, nierzadko na kolanach.
Taniec to osobny język, w którym człowiek przedstawia się światu bez udziału słów, przekładając słowa na gesty. Czy możliwy jest ruch odwrotny polegający na przekładzie gestu na słowo? I czy nie jest to przypadkiem jałowe zadanie? Czy nie lepiej pójść w tan, zamiast w kółko rozmawiać? Po co mówić, skoro można „to samo” zatańczyć? „Powiadam wam, trzeba mieć chaos w sobie, by porodzić gwiazdę tańczącą. Powiadam wam, wiele chaosu jest jeszcze w was”.
Po wojnie zakłada „Ruch Muzyczny”, który prowadzi przez trzy lata, do roku 1948. W tym samym czasie zostaje profesorem krakowskiej Wyższej Szkoły Muzycznej, jednocześnie pisze felietony dla „Tygodnika Powszechnego” wydawanego przez krakowską Kurię Metropolitarną. Felietony te stanowią kronikę najważniejszych wydarzeń w dziedzinie kultury i polityki, w Polsce, w demoludach, w wolnym świecie. Autor kilkunastu powieści, sonat fortepianowych, symfonii, muzyki do wierszy Gałczyńskiego. Poseł na Sejm z ramienia katolickiego „Znaku”. Agnostyk. Niezrównany błazen, śledziennik, pamflecista. Jego Dziennik czy Abecadło to arcydzieła przewrotności, dobrego humoru, zarazem przenikliwy portret nieciekawej natury ludzkiej. Stefan Kisielewski, Kisiel. Kim był? Kim byłby poza PRL-em? Kim jest dziś dla nas? Dla tych więc, którzy go jeszcze choć trochę kojarzą? Kim będzie za 30 lat?
W normalnych warunkach granica międzygatunkowa nie jest przekraczana. Ludzie i zwierzęta żyją względnie osobno, w sobie właściwych światach. O zakwestionowaniu tej granicy po raz pierwszy dowiedzieliśmy się z mitu adamickiego, gdy kobieta odnalazła wspólny język z wężem. Po raz drugi granica ta została pokonana przez patogen zwierzęcy, który udzielił się człowiekowi, jak ma to miejsce teraz. Wszakże czym innym jest mityczna czy biologiczna podstawa wirusa, czym innym zaś społeczne i polityczne skutki zarazy, które wywołał. Przejmujące sceny z Bergamo, z mobilnych umieralni w Nowym Jorku szybko zweryfikowały myśl o niepowstrzymanym postępie ludzkości. Czy dzięki pladze – dręczy mnie to pytanie – ludzie zrozumieli wreszcie, że są śmiertelni? Że umrą i że grób jest prawdziwym zwieńczeniem cywilizacji? Moim zdaniem, nie zdążyli nawet o tym pomyśleć, ponieważ dogmat postępu zastąpił dogmat o życiu świętym. Nie liczy się jakość życia, jego treść czy moralne wypełnienie. Liczy się ono samo. To ono jest bogiem, molochem. Horrorem przetrwania.
Ośrodkiem antycznego świata były najpierw Ateny, dopiero potem duch dziejów przeniósł się do Rzymu. Rzym dał asumpt do powstania pierwszej kultury masowej. Przypomnijmy jego ogólną dekadencję: igrzyska i mordujących się nawzajem gladiatorów; albo teatr naturalistyczny – odpowiednik dzisiejszej pornografii – z seksem dziejącym się na środku pokoju; wreszcie, rzymską myśl będącą „postmodernistycznym” powtórzeniem greckich tragedii i filozofii; a także beztroski politeizm Rzymian. Czy szukanie podobieństw pomiędzy antycznym Rzymem a współczesnym imperium, powiedzmy – współczesną Ameryką, to wychwytywanie jedynie powierzchownych analogii, czy też jest w tym coś na rzeczy? A przecież współczesne imperium, jak powiadają jego biografowie, wcale nie ma swojego centrum. Jego „centrum”, co tylko wzmaga siłę paradoksu, jest ruchome. Przemieszcza się po świecie, krążąc w nim, jak widmo, raz w jedną, raz w drugą stronę. Co to znaczy? I jakie konsekwencje może mieć to dla nas, Polaków?
Świat Kafki należy do istot zamieszkujących otchłań. Niektórzy teologowie twierdzą, że dzieci, które zmarły nieochrzczone i które odeszły z tego świata bez żadnej winy, nie mogą cierpieć za karę. Bo niby za jaką karę miałyby one cierpieć? Są natomiast pozbawione możliwości oglądania Boga. Istoty te posiadają wyłącznie wiedzę przyrodzoną, brakuje im zatem wiedzy nadprzyrodzonej, przez co nie są one świadome, że pozbawiono je w gruncie rzeczy dobra najwyższego. Tym samym dochodzimy do clue Kafkowskiej teologii: Najwyższa kara – niemożność oglądania Boga – obraca się dla mieszkańców przedpiekla w stan przyrodzonej szczęśliwości. I właśnie ta otchłanna szczęśliwość stanowi tajemnicę bohaterów Kafki. Żyją oni poza potępieniem i zbawieniem, poza dobrem i złem. Nie wiedzą, czym jest człowiek, czym jest Bóg, nie mają rozeznania czym jest prawo, a czym los. Są na zawsze zgubieni i zagubieni. Trwają więc bezboleśnie opuszczeni przez Boga.
Nikomu nie trzeba wojen, nie są potrzebne żadne powstania. Już samo życie okazuje się wystarczająco dramatyczne; płonie tym, czego nie sposób ugasić ani piwem, ani sikaniem, ani anegdotą. W eseju Kim jestem Hrabal spowiada się ze swych uczuć do swojego narodu, kreśląc jego wizerunek przez pryzmat przywar i małości. „Wątpię – powiada – że jesteśmy narodem, który chce prawdy i w nią wierzy”. Ten esej zaczyna się jak Postrzyżyny, kończy zaś zupełnie surrealistycznie, bo obrazami życia wziętymi z Magritte’a. Potem mamy w nim jeszcze jeden, dość nieoczekiwany finał: Czech jako pątnik przemierzający swoje życie boso, ale – jak to przy niedzieli – w skarpetkach. Wizja nieomal chrześcijańska, tyle że popsuta – ot, czeski humor – przez ineksprymable i podkolanówki. Kim są Czesi? Dlaczego się z nich śmiejemy? Jakie są źródła ich kultury? Dlaczego ma to nas w ogóle obchodzić? Co jest ich absolutem: piwo, Pan Bóg, czy coś mocniejszego?
Czy istnieje w świecie litość? Piękno – istnieje, sens – również. Ale czy istnieje litość? Czy zlitują się gwiazdy nad nami? Czy zlituje się nad nami rzeka?
Nad nami lituje się nasza biedna matka, zawsze bezwarunkowo, zawsze czule. Ona jedna przewyższa gwiazdy, przewyższa bogi. Litość jest w tym, co najmniejsze. Potrzebują jej dzieci, my wszyscy zaś winniśmy ją bezradnym i ubogim. Czy potrafimy się litować? Czy umiemy przejąć się losem innych, czy są nam obojętni, ogłuchliśmy na nich? „Zmiłuj się nade mną, Panie, bom słaby, uzdrów mnie, bo zatrwożyły się kości moje” – przypominają się słowa Psalmów (6,3). Pokora jest bramą, przez którą litość dostaje się do świata, stanowi jej naturalne dopełnienie. Litość dostarcza właściwej odpowiedzi na czyjąś słabość. Czy jednak świat potrafi przyjąć słabość i rozmawiać z nią językiem litości? Czy jest w nim jeszcze miejsce na litość? Bo jeśli jest, dlaczego tak rzadko używamy tego słowa? A gdy już go używamy, dlaczego czujemy zakłopotanie?
Żyjemy w świecie, którego porządek opiera się na sile i strachu przed jego rozpadem. Uznanie jest w nim całkowicie arbitralne, związane ze społecznymi hierarchiami, oparte na przemocy i brudnych chwytach; ma najściślejszy związek z władzą. W chorym świecie rang, stopni i zaszczytów „tańczymy” wokół „znacznych osobistości”, polemizujemy z nimi, kłaniamy się im, złorzeczymy. W ten czy inny sposób oddajemy się swoistemu danse macabre, wynosząc pustogłowie do najwyższej pozycji w tym przedziwnym, wpół biologicznym łańcuchu pokarmowym. Dotyczy to setek tysięcy urzędników, księży, miernych uczonych, niekompetentnych sędziów czy lekarzy, doznających dreszczy na skutek „upojenia administracyjnego”. Dotyczy to każdego, kogo pompujemy cudzą wielkością.
„Jest rzeczą dla fircyka charakterystyczną – pisał niemal przed stu laty Georg Simmel – iż składniki poszczególnych mód doprowadza do skrajności: gdy w modzie są buty zakończone szpicem, on nosi buty przypominające dziób statku; gdy wysokie kołnierzyki to szał, nosi kołnierzyki dochodzące do uszu; gdy wypada bywać na odczytach naukowych, nigdzie indziej go nie znajdziecie”. Jak więc jest: czy to fircyk podąża za modą, czy moda za fircykiem? Gdzie się podziali dzisiejsi trendsetterzy? Dlaczego przebieralnie w wielkich galeriach handlowych świecą pustką? A może sama moda powoli wychodzi z mody, jak w Prêt-à-porter Roberta Altmana, gdzie jej ostatnim krzykiem staje się nagość?
Twarz – twarz człowieka starego – mówi zazwyczaj więcej, niż on sam chce powiedzieć. To na niej ma on wypisane, kim jest, jak w swoim długim życiu obchodził się ze światem oraz co świat zrobił z nim. Na starość nie ma po co udawać, zresztą – staremu zawsze przychodzi to trudniej, zdradza go właśnie twarz – pełna znaków, zmarszczek i innych starczych hieroglifów. „Koniec życia przypomina koniec maskarady, kiedy wszyscy zdejmują maski” – pisze Schopenhauer. „Charaktery ukazały się w pełnym świetle, czyny wydały swe owoce, osiągnięcia doczekały się sprawiedliwej oceny, a wszystkie złudzenia prysły”. A twarz młodego? Co w sobie kryje młoda twarz? Myślę, że wykrzywia ją hipokryzja. Młody udaje zawsze, korzysta z kryjówek, żywi się złudzeniami, wystawia na działanie sił nieobliczalnych. Musi też stale czuwać. Jeśli nie opanował w wystarczającym stopniu sztuki zwodzenia świata, wcześniej lub później ulega mu. Sztuka, w której się wprawia, to sztuka pochlebstwa. A do tego nie jest przydatna żadna twarz, potrzeba mieć ich całe sto, na święta i na powszedniość.
W języku totalitaryzmu można tylko kłamać. W języku demokracji jest miejsce zarówno na kłamstwo, jak i prawdę, prawda zaś mylona jest w niej z opinią, to znaczy z prawem do wyrażania opinii. Pleciemy więc, co nam ślina na język zniesie. Przestrzeń publiczna zostaje przykryta przez fake-newsy. Im mniej wiarygodna opowieść, tym robi się ciekawiej, tym większy poklask. Czy nie lepiej więc milczeć? Są wypadki, kiedy milczenie nie wystarcza, kiedy może ono uchodzić za przyznanie się. Wtedy też nie tylko trzeba wyrzec się publicznie swoich poglądów, ale zaleca się użyć wszelkich podstępów, byleby tylko zmylić przeciwnika (Cz. Miłosz, Zniewolony umysł). Obok naturalnego zamiłowania do blagi, do kłamstwa popycha nas mieszanina strachu przed światem oraz wyższości wobec tych, którymi się otaczamy. Czy kłamstwo bywa usprawiedliwione, czy też zawsze jest bezzasadne? Co z kłamstwem chroniącym coś szczególnie cennego? Czy każde kłamstwo jest równie złe? A jeśli nie każde, czy kłamstwo może zrodzić dobro?
Tematem tego odcinka jest muzyka w jej najszerszym znaczeniu. Długo zastanawiałem się, co powiedzieć na otwarcie, jakich słów użyć. Aż znalazłem je u Piotra Wierzbickiego, w jego Muzykalnym kosmosie. Oto one: „Mozart: portret - Nie kochał ani Boga, tak jak Bach, ani ludzkości, tak jak Beethoven, ani własnej rodziny, tak jak Chopin. Nie przystawał nad strumieniem, tak jak Haydn. Jego inteligencja miała postać sprytu. Nie był wielkim człowiekiem. Ludzkie nie zaciążyło na jego muzyce. Wydaje się wszakże boska”. Nie jest to program o Mozarcie. Lub – nie tylko o nim. Jest o nich wszystkich naraz i o każdym z osobna. Chcę złożyć hołd ich geniuszowi. Tak jak potrafię.
„Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę i jednakowe słowa” – czytamy w Piśmie. Przynajmniej tak było na samym początku. Potem nastał chaos. Bo chaos bierze się zawsze z pomieszania języków, z rozproszenia sensu, z niejednoznaczności i nadużycia.
W chaotycznym świecie znaczeń nie można się porozumieć właściwie w żadnej sprawie, nawet tej najprostszej, jak różnica między dobrem a złem, wchodem i zachodem, Piotrem i Pawłem. Kompromis to tylko iluzja, tymczasowy rezultat przypadkowych oddziaływań, nieokreślonych, często nieznanych sił.
Chaos stwarza atmosferę, w której dobrze czują się biesy czuwające nad zacieraniem granic, dezorganizujące szyk, niszczące wartości. Jak w wierszu Puszkina, gdy „Drogi zmiotło i ani rusz. / Wokół mrok, choć wykol oczy; / Co tu robić? Będzie źle! / Bies nas, widać, w polu toczy / I kołuje nami w mgle”.
Podobno Judasz Iskariota był płatnym mordercą. Wskazywać ma na to słowo sikarios oznaczające kogoś, kto morduje za pieniądze. Wedle jeszcze innej wersji miał należeć do antyrzymskiego ruchu oporu, który upatrywał w Jezusie potencjalnego przywódcę powstania żydowskiego. Gdy rachuby Judasza okazały się pomyłką, po prostu pozbył się swego Mistrza, wydając go w ręce Rzymian. Wiemy także, iż był skarbnikiem, że trzymał pieniądze wspólnoty apostolskiej, że odpowiadał, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, za jej finanse; finanse, dodam od siebie, znaczniejsze niż te, jakie otrzymał za wydanie Jezusa. Czy można zatem sensownie utrzymywać, że Judasz zadenuncjował Syna Bożego, aby się wzbogacić? Jaka jest prawda o Judaszu? Kim jest ta mroczna postać? Dlaczego jeszcze dziś tak silnie oddziałuje na wyobraźnię artystów, pisarzy, filozofów?
O wydarzeniu, o którym zaraz opowiem, zawsze myślałem, że musiało mieć miejsce bardzo dawno temu. Stała wtedy cała Marszałkowska. Nigdzie nie można było dojechać, ale też nikt się nigdzie nie spieszył. Sznur tramwajów i autobusów zablokował centrum miasta. Nikomu to nie przeszkadzało. Ludzie odnosili się do siebie nawzajem z nieudawaną sympatią. Świadczono sobie wzajemne uprzejmości. Cierpliwe słuchano innych. Panowała atmosfera solidarności i życzliwości. Zrozumiałem, że na piechotę przyłączam się, jak większość warszawiaków, do strajku kierowców i motorniczych.
Dziś kalendarz oraz koledzy z redakcji poinformowali mnie, że od tamtego czasu musiało minąć równo 40. lat. Przez te wszystkie lata pojęcie solidarności uległo dramatycznym przekształceniom. Obarczano je zrazu treścią etyczną, kiedy indziej zaś pojęcie to mobilizowało masy do zadań najczęściej filantropijnych.
Czym solidarność jest dzisiaj? Czy pojęcie to przechowuje dawne treści? A to, co z niego zostało, czy odpowiada duchowi nowych czasów? A może solidarność to wybujała historia i da się o niej już tylko kłamać?
„Wyklęty, powstań ludu ziemi! / Powstańcie, których dręczy głód!...” Jak widać, na scenę historii wkraczają nowi aktorzy – „sankiuloci”, biedacy, a wraz z nimi konieczność życiowa, dająca o sobie znać błaganiem o ciepły posiłek. Życie – nieodparta, żenująca, przemożna strona ludzkiego istnienia – wycieka z ich dziurawych kieszeni wprost do świata wolnych ludzi. W rewolucji – w jej socjalnej odmianie – chodzi zawsze o rzeczy elementarne, o wyzwolenie ciała z ciężaru doczesności. Rewolucjoniści mają na to metodę: „sankiuloci” winni zerwać z tym, co poszczególne i osobowe. Tyle na początek. W ten sposób otworzą się na to, co wspólne, a wspólne i zawsze jednakowe jest pragnienie życia. Oto moment, w którym do języka polityki przenika konieczność, poszukująca absurdalnego aliansu z wolnością. Czy jednak wolność może być rezultatem wyzwalania ciała z naturalnej konieczności? Czy chociaż raz jakakolwiek rewolucja przyniosła światu obiecywaną wolność?
W rozprawie O naturze bogów Cyceron mógł nareszcie dać upust swej pobożności. Pisał, że wraz z jej zanikiem zatrze się „najwznioślejsza z cnót, jaką jest sprawiedliwość”. Dziś jesteśmy mniej postępowi niż jeszcze sto lat temu. Wiemy, że sprawiedliwość odarta z sankcji boskiej, zamienia prawo w bezduszną procedurę, która z prawa drwi i która przekształca je w organ niesprawiedliwości. Ale również sprawiedliwość – co nie bez znaczenia – ma swoje drogi i niekiedy z rozmysłem mija się z prawem. Sprawców ciężkich przestępstw wlecze przez dwanaście stacji, wydając ich ciało na ból i powolne konanie. Wypisuje im wyrok na ciele, aby w najprostszy i najbardziej bezpośredni sposób mogła do nich dotrzeć. Sprawiedliwość potwierdza się bowiem zawsze przez krew i przemoc. Taka jest jej natura. I taka sprawiedliwość podoba się bogom.
Zachłanność to rodzaj patologicznej oszczędności. Każdy, kto czytał w dzieciństwie Opowieść wigilijną zgodzi się, że Scrudge cierpi męki sprawiedliwie. Ale Scrudge jest przecież prototypem dziewiętnastowiecznego kapitalisty, który jeszcze dziś, zwłaszcza w Polsce, cieszy się sporym poważaniem. „Ekonomia, głupcze!”, powtarzano w latach 90. Może więc chciwość nie jest wcale taka zła, skoro ostatecznie wyłania się z niej określony ład ekonomiczny? Chodzi o to, że zachłanność to nie tylko paliwo globalnej ekonomii. Zachłanność stanowi fundamentalną, zarazem „niebezpieczną” cechę rozumu europejskiego. Można się o tym dowiedzieć choćby z Jądra ciemności Josepha Conrada. Zachłanność bowiem – wszystko jedno, jaka: poznawcza, ekonomiczna, albo agresywna zachłanność zdobywcy – wyprowadza rozum poza granice rozumności, wiedzie go gdzieś na manowce. Czy zawsze jest zła? Nie zawsze. Prowadzi na krawędź przepaści, gdy traci miarę, gdy zdrowy rozsądek niszczą nadmiarowe ambicje i oczekiwania.
Dorastałem w świecie, w którym nieznajomość pewnych tytułów kompromitowała, a nieczytanie książek po prostu wykluczało z „towarzystwa”, głównie z imprez, na których piło się z taką samą intensywnością, z jaką dyskutowało Materię i pamięć Bergsona. To jednak przeszłość. Dzisiaj poniekąd wszyscy – choć mniejszość z nas czyta na okrągło – „żyjemy” z nieczytania. Nie sposób przecież utrzymywać w dobrej wierze, że czyta się wszystko, jak leci – to niemożliwe. A skoro tak, trzeba wiedzieć, co czytać trzeba, co zaś nadaje się wyłącznie do przerzucenia albo obejścia się z tym czymś w jeszcze mniej godny sposób. Wyselekcjonowane książki składają się na kanon. Gdy jednak sprowadza się on do listy lektur, natychmiast traci na znaczeniu. Lista lektur to spis książek nieczytanych, znanych ze streszczeń i opracowań. W przeciwieństwie do nich kanon mieści w sobie arcydzieła, do których zawsze się wraca, o których mówi się: „wprawdzie nie czytałem jeszcze, ale właśnie zamierzam to zrobić”, albo „idę odświeżyć sobie tę lekturę” zamiast po prostu: „przeczytałem ostatnio”. Jak wygląda proces namaszczania książki na dzieło kanoniczne? Jak przenosi się je do panteonu dzieł nieśmiertelnych? Czy proces ten zostaje uruchomiony na mocy czyjejś arbitralnej decyzji, czy też stoi za nim wiekopomność samego przedsięwzięcia literackiego? Czy nieśmiertelność dzieła stanowi jego trwałą dyspozycję, czy też mija tak samo, jak mija łaskawy dla niego czas?
Pytałem w Afryce tubylców, czy nadal oddają się magii. Dwie przemiłe panie zapewniały mnie, jedna przez drugą, że są dobrymi chrześcijankami, a Biblia to najbardziej popularna i najchętniej czytana książka na kontynencie. Gdy zapytałem wprost, czy znają kogoś, kto odprawia rytuały voodoo, jedna z pań przyznała, że owszem, robi to jej mąż. Również, jak ona, dobry chrześcijanin. Bronisław Malinowski, wielki badacz zachowań rytualnych, napisał przed stoma laty, że religia umacnia w człowieku to wszystko, co jest w nim dobre. A co wzmacnia i utrwala w człowieku magia? Czy przekonanie, że nakłuwszy szmacianą lalkę, wyrządzamy niepowetowaną szkodę naszemu wrogowi, rzeczywiście jakoś nas uszlachetnia? Czym różni się modlitwa od zaklęć czarnoksięskich? Jak rozumieć zdanie Malinowskiego, że funkcja magii polega na rytualizowaniu optymizmu człowieka? Może magia, jak chcą dzisiejsi sceptycy, to po prostu joga Zachodu i nieszkodliwe nabieranie gości? Ot, jeszcze jedno dziwactwo, jak tyle innych.
Dionizosa można spotkać tam, gdzie mokro: w śluzie, rzece, we krwi. Jego ulubione rośliny to sosna i winne grono. Skrywa się pod postacią kozła, byka, lwa. Czasem jest wężem. Ma też wiele imion: Sabazios, Zagreus, Orfeusz, Bacchus. I nigdy nie wiadomo, czy istnieje jeden, czy jest ich wielu. Na pewno jest bogiem bardzo pomysłowym. Ludzie zawdzięczają mu nie tylko wino, lecz również tragedię. Są i tacy, którzy dostrzegają w dionizyjskiej ekstazie zapowiedź późniejszej mistyki chrześcijańskiej. Dionizos wskazywałby bowiem na performatywny charakter każdej religii, zarazem na religijne źródła teatru. Po co skrywa swą twarz za wielością masek? Dlaczego zmienia skórę, stale udając kogoś innego? Dlaczego tak bardzo się go obawiamy?
„W czasie deszczu dzieci się nudzą”. To prawda. Tyle że nudzą się wszyscy. I nie tylko, gdy pada, ale nudzą się na okrągło. Patrzę na dzieci i widzę na ich twarzach grymas nudy. Spoglądam w stronę dorosłych i – jeśli tylko nie są zajęci pragmatyczną stroną życia – też się nudzą.
Pochwałę nudy – zbiór esejów Josifa Brodskiego – otwiera zdanie, w którym poeta przekonuje swoich czytelników, że większość życia, jakie przyjdzie im jeszcze przeżyć, owładnie nuda. Co teraz? Co w takim razie zrobić, aby nudzie uciec, wymknąć się jej? Może wystarczą do tego pieniądze? Już Pascal upatrywał w rozrywce sposób na egzorcyzmowanie nudy z naszego życia… A jeśli nie pieniądze, to może pomysłowość i oryginalność ją rozproszą? Brodski twierdzi, że jedynym remedium na tę potworną jałowość ducha jest namiętność, namiętny spór. Nie wiem, czy ma rację. I nie dowiem się tego, dopóki nie wypróbuję życia, gdy nie wejdę w jego zakamarki.
W naturze języka leży to, że lubi płatać figle, wyprowadzać na manowce niewprawnych użytkowników. Weźmy na ten przykład wyrażenie „kobieta intrygująca”. Na pierwszy rzut oka znaczy ono tyle, co „kobieta interesująca”, „zagadkowa”, a więc taka, której dusza posiada niezliczoną ilość sekretnych miejsc, psychologicznych zakamarków. Ale „kobieta intrygująca” to także intrygantka, osoba kierująca się niejasnymi, najczęściej „niecnymi” pobudkami, taka Mata Hari trochę. Czym więc jest sama intryga – zagadką, spiskiem, plotką, osobliwą głębią? A może kobietą?
Thomas Hobbes w Lewiatanie poczynił chyba słuszną obserwację, że najbardziej człowiek obawia się dwóch rzeczy: nagłej śmierci i głodu. Czy dziś, kiedy nasza wiedza na temat ludzkich potrzeb jest większa, nie należałoby tych słów uzupełnić? Skoro ani śmierć, ani głód nie zagrażają nam bezpośrednio, czy w takim razie ubóstwo na równi z utratą zdrowia nie jest właśnie tym, czego współcześnie lękamy się na co dzień? A więc pogorszenia warunków życia, jakie do tej pory wiedliśmy? A może zawsze boimy się w ten sam sposób, podczas gdy zmienia się jedynie przyczyna lęku? Kiedyś bano się bulli papieskiej, Turka, morza. Dziś natomiast boimy się wirusowych plag, mudżahedinów, samolotu. Być może za parę lat strachy te wydawać się będą naszym dzieciom czymś mocno wybujałym… Czego boi się człowiek dzisiejszy? Dlaczego lęka się aż tak bardzo?
Pisarze wypowiadają się zwykle pod prąd urobionych sądów i potocznych intuicji. Często wychodzą na tym nieźle, rzadziej – jak Zabłocki na mydle. Przykładem nieintuicyjnego twierdzenia, zarazem zupełnie chybionego, są słowa Roberta Musila o pomnikach, które – zdaniem pisarza – zaimpregnowano przeciw odbiorcy, przeciw jego uwadze. Inaczej mówiąc, pomników nie zauważa się, ponieważ – tak chce Musil – „nie ma na świecie czegoś innego, co byłoby równie niewidoczne jak pomniki”.
No nie wiem. Może tak jest w Austrii, ale nie w Polsce.
Pomniki jeszcze mocniej świadczą, gdy odchodzą ostatni świadkowie upamiętnianych wydarzeń. Żyjemy w miejscu, w którym niemal każdy pomnik to pomnik męczeństwa. Tak się stało, to sprawa polskiej historii. U nas ważnym elementem sztuki komemoratywnej jest krew. To ona przyzywa pod pomnik, to krew nie daje zapomnieć o męczeństwie polskich obywateli, to krew sprawia, że pomniki stoją w Polsce w samym centrum uwagi.
Pamiętacie te słowa? „Nad nami noc. Goreją gwiazdy,/ dławiący, trupi nieba fiolet. / Zostanie po nas złom żelazny / i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”.
Straszne są. Są przerażającym szyderstwem z bohaterów, którzy – przesadni i anachroniczni – mają przejść w nicość nierozpoznani. Zatem kim jest bohater? Czy staje się nim we własnych oczach, czy dopiero w cudzych? Z pewnością jest nim ten, kto nadstawia głowę, broniąc własnych, imponderabilnych przekonań, kto broni ich w imię wierności sobie. Czy jednak fanatyczna obrona własnych racji, własnego stanowiska nie jest zaprzeczeniem bohaterstwa, które przecież musi dopuszczać jakiś namysł, może nawet zwątpienie?
Wreszcie, kim na tle bohaterstwa świeckiego jest męczennik, bohater szczególny? Czy jego męczeństwo jest przekonującym świadectwem wiary, czy przekonuje już przekonanych o bliskim zwiastowaniu Królestwa Bożego na ziemi?
Rozmawiając o PRL-u, niepodobna abstrahować zarówno od komunizmu, jak i od „Czterdziestolatka”. Komunizm był kłamstwem zorganizowanym. Rozpowszechniane przez telewizję i gazety, chronione przez aparat bezpieczeństwa komunistyczne kłamstwo odbierało ludziom godność. Odbywało się to powoli, krok po kroku. W PRL-u gnojono przyzwoite osoby, korumpowano je, szantażowano, a jeśli terror nie przynosił spodziewanych rezultatów, najodważniejsze z nich więziono lub mordowano. Z kolei „Czterdziestolatek” umacniał w zwykłym człowieku wiarę, iż przetrzyma on wszystko, ponieważ żyje małymi sprawami. A małe sprawy wszędzie wyglądają podobnie i nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzą.
PRL był więc czymś obcym, zarazem był swój. Również dziś, choć wydaje się pomyłką historii, jej wynaturzeniem, pamiętamy z niego głównie „Czterdziestolatka”, a więc to nasze niezupełnie szczególne życie. Od 30. lat PRL-u już nie ma. Pozostawił po sobie problematyczny spadek. Czy warto go podjąć, czy też należy odrzucić go en bloc?
Nie byłem pewny znaczenia tego słowa, słowa „wygnanie”. „Dawna kara polegająca na czasowym lub dożywotnim wydaleniu z kraju, z pozbawieniem praw..., banicja” – tyle przeczytałem w słowniku języka polskiego. Ta definicja wygnania – pomyślałem – nie opisuje właściwie niczego. Nie zdaje sprawy z rzeczy najważniejszej, że znajdujemy się w sytuacji wygnańców za sprawą wygnania pierwszego – za sprawą Upadku.
Zawsze więc, gdy zastanawiam się nad statusem wygnańca, zastanawiam się poniekąd nad samym sobą. Stan wygnania to przecież początek świata ludzi: ich czasu, historii, świadomości. Dopóki towarzyszy nam poczucie niezakorzenienia, utraty rzeczy ważnych, dopóty pozostajemy ludźmi. I odwrotnie: wszędzie tam, gdzie czujemy się u siebie, gdzie zagrzebaliśmy pytania o inność i tożsamość w wystygłym popiele, gdzie człowiek zapomniał o sytuacji wyjścia i porzucił ją na rzecz spokoju i ponderabiliów – tam nie ma już człowieka, lecz same kalkulacje i zachcianki.
Kto opuszczał Kresy, opuszczał je zwykle na zawsze. Miał szczęście, gdy jechał na zachód, kierunek przeciwny, wschodni oznaczał bowiem śmierć i zniszczenie.
Przeczytam Państwu fragment wiersza o zagładzie domu na Kresach – fundamencie i znaku polskości tych ziem. Roztrzaskany dom opuszcza jego dusza. Jeszcze obchodzi go po omacku, nie bardzo wierząc w to, co się stało.
Tapet chłodnym, rozległym deseniom / przypatruje się tępo i niemo, /rozpoznaje po świeżych kolorach, /co gdzie jeszcze wisiało do wczoraj/ pustych haków czerni się zdumiewa…/ Jeszcze nie wie… Jeszcze pojąć nie może. / Jeszcze szuka… Ścian się jeszcze dotyka…/ Drogę dłońmi przed sobą obiema / wymacuje jak ślepiec bez mała,/ i na pustkę się wszędzie natyka.
Dalej jest coś o rozkradzionych sprzętach, o oblanej naftą i spalonej bibliotece, wyciętych grabach, o porąbanych drzewach w parku. Tak jest, gdy raj zamienia się w piekło.
Jeżeli mit to wieczność, co wdziera się w czas, to po wielekroć gwałcone, łamane i zapomniane Kresy dziś powracają do nas – w poezji, we wspomnieniach, w micie, a nawet w filmie. To, co było, ponownie chce żyć, chce od nas pamięci i uwagi.
Starożytni – to oni są dla mnie busolą – uważali, że do doskonałości może dojść każdy, kto miłuje mądrość i oddaje się pięknu. A jednak każdy obcuje z pięknem na swój własny sposób, nie inaczej z mądrością, która nie jest przecież równo rozłożona. Jak zatem dochodzi się do doskonałości – stopniowo? Z doskoku? Kochając lub nie? Na własną rękę, czy z czyjąś – czyją? – pomocą? Czy dążenie do doskonałości charakteryzuje wszystkich ludzi? Dlaczego jedni zadowalają się byle czym, innym wszystko wisi, a tylko niektórzy do niej dążą? Wreszcie: czy doskonałość może być projektem politycznym, ogólnonarodowym? Czy w doskonaleniu natury ludzkiej wydatniej pomoże wspólne czytanie Dziadów, czy stopniowo przejmująca nasze życie sztuczna inteligencja? Czy przeznaczeniem człowieka faktycznie jest doskonałość, czy też przeciwnie: jest nim wieczne utykanie, choroby, krzyż, rozpad, słabość i śmierć?
Szczęście – taka jest myśl Chamforta – nie jest rzeczą łatwą: trudno znaleźć je w sobie, a nie sposób gdzie indziej. Gdzie więc należy szukać szczęścia: w sobie samym czy na zewnątrz siebie, u innych? A nawet jeśli przyjmiemy, że każdy człowiek przeżywa szczęście inaczej, to już zupełnie nie wiadomo, co sprawia, że czujemy się szczęśliwi. Dlaczego jednym wystarcza pełna micha, innym nadmiar pieniędzy, seks i tym podobne przyziemności, a jeszcze inni sięgają po Platona, by odnaleźć w tym, co napisał, jakiś spokój, równowagę ducha, szczęście? A może szczęściem nazywamy zbyt wiele rzeczy naraz, aby móc je wszystkie osiągnąć?
„Uwielbiam maszyny” wyznawał im swoją miłość Henry van de Velde – malarz, architekt, projektant wnętrz. „Są – jak mówił – stworzeniami wyższego rzędu. Inteligencja pozbawiła je wszelkich cierpień i radości, właściwych ciału ludzkiemu w jego działaniu i jego wyczerpaniu”. Rozum ludzki stawia na wynalazczość, wola nie trzyma się żadnych reguł, nie zna jakichkolwiek ograniczeń. Jednocześnie racjonalizacja świata wzmaga ludzki głód, potęguje konsumpcję. Rosnące spożycie nie jest więc oznaką nadmiaru i pomyślności, tylko biedy. Łączy się z niepokojem, brakiem, ze żmudną pracą po godzinach. A teraz uwaga! Przyspieszamy! Spójrzcie w oczy waszych dzieci. Coraz częściej są puste. Ktoś nam je podmienia. Dzieci używają tych samych słów, co my, na ogół jednak w innym znaczeniu. Winię za to scjentyzm – ideologię naukową, która wytwarza maszyny, lecz nie wyjaśnia, jak z nich korzystać. Odbierzmy im nasze dzieci. Nauczmy je – dzieci, nie maszyny – mowy różnej od wolapiku cyborgów.
Kicz to coś prawdziwie monstrualnego. A więc nie ideologizacja myślenia – lub nie tylko ona – ale właśnie pewna postawa życiowa, która wyraża się spotworniałym brakiem smaku, prowadzi do rozmyślnego zakłamywania rzeczywistości, do oszustwa. Albowiem kicz w przeciwieństwie do wielkiej sztuki nie szuka prawdy, tylko chce zdobić, picować, upiększać pustkę świata. Horror vacui zakłada głupkowatą afirmację pozoru, dupereli, sprawiając, że także my sami, i to wcale nierzadko, mamy przecież wyraźną skłonność do kiczu.
Tymczasem groźba kiczu znika, ilekroć spoglądamy na świat z dystansu – odległość unicestwia pozór i wszelką estetyczną zgniliznę. Jednocześnie obnaża i podkreśla puste samozadowolenie mieszczan – to, że w cieple i komforcie, między takimi jak oni, z bukietem makartowskim na stole, „mrużą oczy” – ze szczęścia.
Westernów nie wolno kolorować. Western ma być zdjęty na biało-czarnych kliszach, ilustruje bowiem – zawsze schematycznie, zawsze topornie i naiwnie – uniwersalny konflikt dobra ze złem, usuwając poza kadr szarości i niuanse. Nawet czerwonoskórzy muszą w nim mieć skórę czarną jak węgiel lub bielszą niż śnieg – w zależności od preferencji moralnych i dziecięcych upodobań. Na mitologię westernu składają się zatem dwie rzeczy: zewnętrzna wolność bohatera, który może strzelać, do kogo chce, oraz jej wewnętrzne ograniczenia (bo jednak tego nie robi). Czy wyznając ten mit, nie idealizujemy w ten sposób Dzikiego Zachodu, gdzie co drugi kowboj miałby nosić gwiazdę szeryfa? Czy westernowy etos obejmuje także rewolwerowców – krwawych oprychów likwidujących ludzi, jak przeszkody, co stoją im w poprzek drogi? Czy spotykana w westernach Biblia nie jest przypadkowym rekwizytem? Ot, jeszcze jedna książka, tyle że wydawana w milionowych nakładach i, jakby to powiedzieć, ogólnie na Dzikim Zachodzie dostępna.
Jak zawsze, także w przypadku K., bohatera Kafkowskiego Procesu, chodzi o to, by uzyskać jasność położenia. Policjanci, którzy przychodzą do niego nad ranem, nie mają po temu żadnych racji, nie wiedzą też, dlaczego to robią. „Nie mogę nawet powiedzieć – odzywa się jeden z nich – że pan jest oskarżony, a raczej: nie wiem, czy pan jest. Pan jest aresztowany”. Okazuje się, że wina – rzeczywista, czy wymyślona – przyzywa prawo. Tak samo rzecz ma się z karą. Nie jest bowiem tak, że zło, zbrodnia, czy przewina poszukują kary i odkupienia. To kara ich szuka i to ona je poprzedza, przyzywa i znajduje. Bez kary zbrodnie stanowiłyby dowód na ruchliwość życia, przejaw jego żywotności. Bez kary ludzie nie byliby ludźmi. Dopiero strach, jaki wzbudza, stwarza człowieka. Ludzkość potrzebuje kata. Człowieczeństwo rodzi się w miejscu kaźni, o którym mówi de Maistre, że „jest pokryte milczącym, falującym tłumem”.
Twórczość Kierkegaarda zawiera wiele plastycznych obrazów, doskonałych anegdot. W Powtórzeniu przytacza on wzruszająco piękną opowieść o człowieku, który – kiedy dom rodzinny zbrzydł mu do cna – ruszył konno smakować świata. Tuż za progiem koń zrzucił go z siodła. Jeździec wstał, otrzepał ubranie z kurzu i aż oniemiał z zachwytu. Przed sobą zobaczył własny dom, ale jakby odmieniony, piękniejszy. Nie muszę dodawać, że potem już nigdzie się z niego nie ruszał. Żaden pępek świata, żadne jego centrum nie miały dla niego tyle powabu, nie mieściły tyle atrakcji, aby zaryzykował podróż w nieznane. Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu, na prowincji, w zaściankowym cieple nieśpiesznej swojskości. W takim razie, co z tymi, dla których prowincja to tylko grajdół, wygwizdowo, obciach? Czy muszą rozbić się o ziemię, by uznać prowincjonalizm za wartość? Czy świat da im więcej niż to, co mogliby znaleźć u siebie w domu, na prowincji?
Mity wyostrzają w nas widzenie pewnych rzeczy, pomagają lepiej zrozumieć świat, przenoszą nas tam, gdzie język pojęć okazuje się za krótki, niewystarczający. Taka jest właśnie twórczość Stanisława Szukalskiego, w której artysta odwołuje się do najdawniejszych zasobów cywilizacji – do jej mitów.
Myślenie bowiem zawsze rozchodzi się w dwie strony – po jednej z nich stoi prawda i sprawy ostateczne, a twórczość artystyczna stanowi próbę ich dociekania, po drugiej zaś mamy zdrowy rozsądek i pewność ręki, która prowadzi prosto do celu „nawet za cenę wiedzy o sprawach ostatecznych”. Te dwa odmienne sposoby pogłębiania rzeczywistości różnią się także w ocenie przydatności mitu w myśleniu o świecie. Pierwszy sposób ucieka się do mitu, ponieważ pozwala on – mit, nie pojęcie – uzyskać jasność poza absolutem. Z kolei sposób drugi kładzie nacisk na technikę i precyzję wykonania, prowadzące do właściwego opisu świata.
Są jednak tacy, którzy twierdzą, że artysta, gdy tylko sięga po mit, traci duchową równowagę: jego głos staje się nierówny, plącze mu się w głowie, wywód kuleje. Czy tak stało się również z Szukalskim, tego jeszcze nie wiem tego. Porozmawiajmy o tym.
Właściwie nikomu nie wystarczają wrażenia, jakie wywołują w nas „fakty, przyroda, ludzie”. Bezpośrednia, spontaniczna i „szczera” reakcja nie może zastąpić trzeźwego namysłu nad światem. Dopiero potem przychodzi czas na oceny i namiętności, epitety i stopnie moralne.
Dziś chcę ze swoimi gośćmi zastanowić się nad sensem, dalszymi losami i potrzebą liberalizmu – pękniętego fundamentu współczesnej rzeczywistości. Spór o liberalizm nie wyczerpuje konfrontacja doktryn ekonomicznych i prawnych, nie sprowadza się on nawet do animozji między – ujmijmy te nazwiska w figury symboliczne – Friedrichem Augustem von Hayek a Carlem Schmittem. Spór ten to przede wszystkim spór o wartości. O to więc, czy porządek liberalny jest dobry czy zły, występny czy jednak zbawienny, jeszcze ludzki czy już zwierzęcy, schlebiający animalnej cząstce nas samych? Czy wzmacnia on poczucie wolności, czy je osłabia? Domaga się korekty, czy odrzucenia? Są to ważne i trudne pytania, a odpowiedź na nie – coraz pilniejsza – wiąże się wprost z naszym życiem, z najprostszymi decyzjami, jakie podejmujemy na co dzień – dziś, jutro, w sobotę.
Spotkałem w życiu powstańców, którzy jako bardzo młodzi ludzie strzelali do swoich rówieśników, tyle że noszących inne mundury. Będąc dzieckiem, przysłuchiwałem się opowieściom pana Chusteckiego, uczestnika wojny polsko-bolszewickiej. Sam należę do pokolenia, które obejmuje pamięcią schyłek PRL-u. Moja pamięć współistnieje z lawinowo narastającą literaturą historiograficzną, coraz częściej pisaną przez ludzi ode mnie młodszych. Wspomnienia – moje i moich kolegów – mieszają się z opisem zawodowych historyków; czasem uzupełniają ten opis, częściej wchodzą z nim w kolizję.
Jak mam pamiętać? Komu zaufać: sobie czy innym? I pytanie bardziej ogólne: jak przekazywać pamięć o totalitaryzmach w świecie, w którym są one już tylko przeszłością? Czy niedostatek pamięci, jej powolne zamieranie na rzecz tego, co uchwytne tu i teraz, to realna groźba utraty tożsamości? I odwrotnie: czy nie tracimy jej przez nadmiar pamięci, przez powstawanie co rusz to nowych, jeszcze piękniejszych mitologii?
„Mogiła… czy wiecie, że jej sens zwycięży całą cywilizację?” Długo zastanawiałem się nad słowami rosyjskiego filozofa Wasilija Rozanowa. Jak je rozumieć? Czy rzeczywiście jedynym „prawdziwie godnym człowieka pomnikiem jest ziemia mogilna i drewniany krzyż”? Dlaczego inne pomniki miałyby się wykazywać już mniejszą trwałością? Dlaczego są one bardziej narażone na upływ czasu niż groby? Powiada się niekiedy, że „cmentarz jest tekstem kultury, bo przecież każdy grób jest jakąś informacją o pochowanym w nim człowieku, każdy z nich obrazuje stosunek człowieka do śmierci”. Czy groby przemawiają do wszystkich w ten sposób? Czy wszystkie groby „mówią”, czy też jedne mówią, a inne milczą? W jakim języku mogą przemówić do nas aleje identycznych – kropka w kropkę – mogił na Cmentarzu Północnym w Warszawie? Czy również one zwyciężą cywilizację?
„Serce ustało, pierś już lodowata, / Ścięły się usta i oczy zawarły; / Na świecie jeszcze, lecz już nie dla świata! / Cóż to za człowiek? – Umarły”.
Geopolityka zaprawiona marzeniami o wolnej Polsce stanowiła przedmiot namysłu tysięcy Polaków. W gorączce, po amatorsku uprawiano ją w Soplicowie, gdzie indziej robiono to o wiele poważniej, metodycznie. Wielopolski, Mochnacki, Dzieduszycki, Koźmian, Czartoryski, Julian Klaczko, Maurycy Mann, Adolf Bocheński, wreszcie: Roman Dmowski i Józef Piłsudski stanowili oryginalną tradycję myśli niepodległościowej. Każdy z nich rozważał istnienie wolnej Polski w związku z zachodem lub wschodem, dla każdego z nich położenie Polski było oczywiste, zarazem problematyczne, niebezpieczne.
Wszystko wokół nas – zauważa w rozmowach z Podgórcem Jerzy Nowosielski – trąci Auschwitz, znajduje się pod jego złowrogim wpływem. Zorganizowane okrucieństwo ludzie stosują wobec samych siebie, w jeszcze większym stopniu stosują je wobec zwierząt.
Dawniej zwierzęta witały człowieka groźbą, rykiem, pazurami. Człowiek musiał walczyć z nimi lub je obłaskawiać. Czasem jedno i drugie. Teraz milczą. Oddajmy im zatem głos, na próbę, per procura.
W jednej z wczesnych powieści Fiodora Dostojewskiego natykamy się na taką oto rozmowę:
- Pan chciałby zawsze milczeć.
- Mój drogi, pamiętaj, że milczenie jest rzeczą dobrą, bezpieczną i piękną.
- Piękną?
- Oczywiście. Milczenie jest zawsze piękne, a człowiek milczący wyżej stoi od gadatliwego.
A jednak nie zawsze. Milczymy z rozmaitych powodów i w różnych sprawach. Milczymy, ponieważ nie mamy nic do powiedzenia, niekiedy zaś milczymy ze strachu. Ale milczymy także, gdy myśl nie chce zmieścić się w karbach słowa, gdy rzeczywistość przekracza naszą zdolność recepcji. Dopiero wtedy – tak chce Dostojewski – gdzieś obok trywialnego wielosłowia wyłania się cisza stanowiąca źródło sensu. Zakłóćmy ją i porozmawiajmy o milczeniu. Czym ono jest, czy różni się od ciszy, czy też ciszę wzbogaca i uzupełnia?
Bywają takie chwile, gdy cały świat, jak mówi poetka, „mieści się w uścisku dwu rąk”. Samotność to przeciwieństwo wzajemnego porozumienia. To stan, w którym gest wyciągniętej dłoni zawisa w próżni, albo kiedy nie mamy ani okazji, ani nawet ochoty na odwzajemnianie jakiegokolwiek uścisku. Samotność kojarzy się z miejscem, które ktoś – koniecznie ktoś bliski – nagle opuścił. Zostawiając nas samych. Taka samotność oznacza spustoszenie, jest niszcząca. Wszakże błogosławieństwo samotności polega też i na tym, że pozwala ona człowiekowi zbliżyć się do samego siebie, jednocześnie chroniąc go przed innymi, co narzucają się, jak kłody, ze swą obecnością. Dlatego w samotności, która buduje, „nigdy nie marnujemy czasu. Jednocześnie niemal zawsze tracimy go w towarzystwie. Żadna rozmowa ze sobą nie może być całkowicie bezpłodna; zawsze coś z niej wynika, bodaj tylko nadzieja, że kiedyś znów będzie lepiej, że kiedyś znów się spotkamy”.
Pogrążeni w piekle Dantego nostalgicy mają głowy obrócone do tyłu, przez co łzy, jakie ronią za minioną przeszłością, lecą im ciurkiem po plecach. To droga, która prowadzi ku przeszłości. Po co do niej wracać? Czego tam szukać? Czy przeszłość nie jest ślepą ulicą, gdzie nic nam więcej nie pozostaje, jak trwonić na darmo łzy za minionym czasem? Może zatem obrać drogę przeciwną, która w przyszłość prowadzi? A jednak i ta droga wydaje się niepewna; również ona przynosi same rozczarowania. Co zatem robić? Którędy iść? Po wielu latach, z twarzą przez zmarszczki zoraną (notował Robert Frost) / Opowiem to, z westchnieniem i mglistym morałem: / Zdarzyło mi się niegdyś ujrzeć w lesie rano / Dwie drogi; pojechałem tą mniej uczęszczaną - / Reszta wzięła się z tego, że to ją wybrałem.
Dobrze jest wiedzieć, dokąd się idzie i po co. Trzeba znać w życiu cel i trzymać równe tempo kroku. Tymczasem żyjący w pośpiechu człowiek zatraca rozeznanie co do kierunku i sensu ruchu. Pośpiech przeczy ludzkiej godności – utrzymywali Starożytni. Uważali, że ten, kto jest w gorącej wodzie kąpany, to człowiek beztroski i niemądry. Trawione apokaliptyczną gorączką chrześcijaństwo jeszcze bardziej przyspieszyło bieg czasu: chrześcijanie nadal odliczają chwile dzielące ich od Drugiego Przyjścia. To jedna strona medalu, historyczna. Jest jeszcze strona duga, praktyczna. Otóż patrząc na zawody sportowe, nie umiemy ocenić na oko, który z biegaczy zwyciężył, albo kto poszybował dalej. Dziś nikt nie może być szybszy od swojego przeciwnika. Dokładniejszy może być tylko pomiar, zegary, które rozstrzygają o dziesiątkach setnych sekundy czy centymetra… Czy człowiek – myślę tu o człowieku, a nie o jego maszynach – osiągnął pewną granicę prędkości? A jeśli tak, czym w jego życiu jest rosnące z każdą minutą przyspieszenie? W tym miejscu chcę postawić też inne pytanie: Czy pośpiech nie jest czymś demonicznym? Czy przyśpieszając, galopując, pędząc, nie zbliżamy się coraz szybciej do śmierci? W polskiej literaturze to Stefan Grabiński odkrył, że demoniczność kolei pospiesznych udziela się także człowiekowi.
Tematem dzisiejszej rozmowy jest wolności i jej polityczne ramy. Ale zacznijmy ten wątek od końca: czy można nie być wolnym? To nie jest pytanie o utratę wolności, ale o taki sposób życia, który wolności nie bierze pod uwagę, nie zakłada jej, a nawet wyklucza ją ze swych rachub. Czy zatem wolność przysługuje więcej temu niż tamtemu człowiekowi, czy też jest szczególnym rysem woli każdego z nas? Hannah Arendt podejrzewała, że ludzie, gdy jedynie chcą wolności, tracą możność jej urzeczywistnienia. Wolność zakłada bowiem nie chcenie, ale działanie. Czy to, że dzisiaj tak wiele mówi się o niej, nie świadczy o tym, że stała się ona udziałem tylko nielicznych? A jeśli tak, czym jest wolność dla wybranych? W jakim sensie to jeszcze wolność i dla kogo? Jaka jest w tym rola państwa i formy ustrojowej, która je urabia? Czy dopiero demokracja czyni nas ludźmi wolnymi, czy też stale musimy poszukiwać dla wolności nowych form politycznych? Właśnie: mamy ich szukać, czy jednak wracać do form starych, historycznie wypróbowanych? Czy republikanizm polski to nieaktualna przeszłość, czy przeciwnie: kapitał na wyłaniającą się z mgły, niewyraźną przyszłość?
Każde działanie przynosi nieodwracalne skutki. Częściowym wybawieniem od nieodwracalności działania jest akt przebaczenia i – odpowiednio – akt skruchy. Przebaczenie zdejmuje moralne odium z przeszłości, wnosi do życia ulgę. Pierwotnie greckie aphienai, od którego wywodzimy pojęcie przebaczenia, oznaczało właśnie tyle co „uwolnić”, „ulżyć”. Jeśli więc przyrzeczenie i obietnica wprowadzają do rozhukanej i niepewnej przyszłości trwałe elementy, to przebaczenie zwraca się w kierunku tego, co było. Porządkuje przeszłość, starannie oddzielając czyny dobre od czynów złych, zasługujących na wybaczenie i tych niewybaczalnych. Przebaczenie uwalnia nas zatem z łańcucha przyczyn naturalnych i sprawia, że krwawe, żądne zemsty zwierzę staje wreszcie na dwóch nogach.
W uwagach o Henryku IV Shakespeare’a Wyston Hugh Auden napisał, że przebaczenie jest niesceniczne, nieteatralne, ponieważ jest nieme. Jak ubrać niemotę w słowa? Jak poradzić sobie z tego rodzaju doświadczeniem? Czy można wybaczyć nawet tym, którzy na żadne przebaczenie nie liczą, ani go nawet nie potrzebują?
Antyk zaatakował starość za jej szpetotę. O ile Nestor cieszy się u Homera jeszcze poważaniem, to już Achilles – pamiętamy – woli umrzeć młodo, niż żyć długo, ale nie zaznając sławy. Tak samo nie potrafimy wyobrazić sobie Penelopy czy Heleny dotkniętych grzybem starości, choć nawet w ich przypadku czas przecież płynie. Pamiętamy też, że początek platońskiego Państwa zaczyna się od bardzo dwuznacznej apologii starości i że w mitach greckich bogowie zawsze występują pod postaciami młodzieńców. Czyżby starość była dla Greków wstydliwym kłopotem, czy przeciwnie: nie istniała dla nich wcale? Tak wiele nas od nich dzieli, a być może właśnie w tym jednym bylibyśmy im pokrewni: w niechęci do ludzi starych.
Czym zatem jest starość i czy można się nią cieszyć? Czy jest pułapką zastawioną przez czas czy marzeniem o wolności od trosk tego świata? Chorobą istnienia czy zasłużonym tytułem do dumy i starczych pretensji? Skąd w nas tyle atawistycznego uszanowania dla ludzi starych? Czy ludzkość wykształciła jakieś powszechne formy obcowania ze starością?
Z intymnością wiążą się na ogół sekrety – sekretne myśli, tajemne uczucia – a więc to wszystko, czym nie potrzebujemy dzielić się z innymi, co chcemy zatrzymać dla samych siebie, może jeszcze dla najbliższych nam osób. A przecież żyjemy w świecie, gdzie wszystko ma być na pokaz. Współczesne media „rozpuszczają język” o rzeczach najintymniejszych, jak starzenie się, fizyczna degrengolada, menstruacja, bulimia, problemy z dziećmi, problemy psychiczne. Można tu wymieniać właściwie w nieskończoność. Czy w takim świecie można jeszcze ocalić intymność? Co najbardziej zagraża intymności? Nasza niepohamowana ciekawość? Nasze wścibstwo, rozgadanie? Czy może całą winę trzeba zrzucić na ogólne przewrażliwienie współczesnych ludzi, które każe rozciągać sferę intymną również na rzeczy niemające wiele wspólnego z intymnością? Trudne pytania. Być może niedelikatne. Być może wcale nie należałoby ich zadawać.
Doradca jednej z agencji wywiadowczych miał ponoć zasugerować swojemu szefowi, by dobierał do współpracy paranoików. Przekonywał, że paranoicy mają nadzwyczajną umiejętność wykrywania praktycznie każdego spisku. Z kolei w znakomitej książce o wpływie myślenia paranoicznego na dzieje ludzkości Daniel Pipes podkreśla różnicę między spiskami a myśleniem spiskowym. Otóż te pierwsze – powiada – były, są i nadal będą urzeczywistniane, natomiast samo myślenie spiskowe jest działaniem chorej, rozstrojonej wyobraźni.
No dobrze: skoro już przyznaje się, że spiski istnieją, dlaczego myślenie o nich kwalifikuje się jako objaw choroby umysłowej? Skąd bierze się tak duża atrakcyjność myślenia spiskowego? Dlaczego niemal połowa Amerykanów nadal wierzy w spisek na życie prezydenta Kennedy’ego? Dlaczego jeszcze inni są święcie przekonani o tym, że NASA przetrzymuje dowody na istnieje obcych cywilizacji? O co więc ostatecznie chodzi: o wykrycie spisku, czy o wytworzenie paranoidalnej atmosfery spiskowej, która umożliwia rządzącym lepszą kontrolę nad państwem i nad społeczeństwem?
Piotr Nowak: Ból, podobnie jak zło, nie jest więc bólem banalnym. W złu tkwi jakiś mroczny imperatyw samorealizacji, ból zaś towarzyszy nam zawsze, nawet gdy na chwilę przycichnie. Torturowany – przez innych ludzi, przez naturę – doświadcza w okropnej męce ekstremalnej formy panowania, władzy darowania życia i wyłączania z niego. Oprawca, czy będzie nim świat przyrody, czy świat ludzi, jawi się jako „zły bóg”, który za każdym razem potwierdza swą potęgę i nieprzystępność.
Ivan Dimitrijevic: Bólu się nie pamięta. Gdy minął, możemy tylko przypomnieć sobie, że kiedyś bardzo bolało, ale nie potrafimy już powiedzieć ani jak, ani dokładnie, gdzie. Inaczej rzecz ma się z brakiem bólu. Miałem raz okazję odwiedzić przyjaciela w szpitalu. Przez pomyłkę trafiłem na oddział F2, gdzie leczeniu poddaje się schizofreników. Z oczu tych ludzi nie wyzierał ból, jakkolwiek całe ich bycie stanowiło dowód na jego istnienie. Nie spotkałem się tam z żadnym nadmiarem cierpienia. Na oddziale F2 ból został zneutralizowany. I właśnie ten brak bólu był bolesny. Oznaczał, że nie ma, jak zaczepić słowa pociechy, że nie ma, dokąd skierować porozumiewawczego spojrzenia.
Piotr Nowak: Podobno imię Boga – przekonywali hezychaści – zrośnięte jest z ludzkim oddychaniem. Skoro to prawda, należy modlić się na bezdechu i na bezdechu powtarzać „Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami”. Jak się modlić, by usłyszał nas Pan Bóg: głośno czy cicho, na bezdechu, czy zwyczajnie? Pod drzewem, nad morzem, czy jednak w kościele? Ale nawet przy założeniu, jak chcą niektórzy, coraz liczniejsi zresztą, że modlitwa to tylko „fantazjowanie skierowane w pustkę”, niejasne jest to, czym ona jest: monologiem czy rozmową. A jeśli rozmową, to z Kim?
Ivan Dimitrijevic: Fakt, że człowiek nie może błagać samego siebie o zbawienie, szczęście, przezwyciężenie choroby czy nędzy, fakt, że modlitwa jest aktem dialogicznym, dowodzi, nawet dziś, nawet tym, którzy się nie modlą, bo nie mają do kogo, że człowiek nie jest istotą samowystarczalną. Właśnie dlatego pozostaje on, wbrew wszelkim prometeizmom techniki i nauki, istotą relacyjną, skierowaną na innego i na innych. W najgorszym przypadku pozostaje w relacji do nicości, do nikogo. A Paul Celan, któremu zagłada odebrała wszystkich swoich, w psalmie miał napisać po niemiecku, w języku śmierci: bądź pochwalony, Nikt. Dla człowieka nawet Nikt, gdy już nikogo innego nie ma, jest kimś kogo się błaga, komu powierza własną biedę i ból. Tak nieznośna jest samotność.
Piotr Nowak: Tylko głupiec i człowiek bez serca lekceważyłby dobrodziejstwa postępu. Insulina, ibuprom, pływalnie, ciepłe śniadania, telefony, samoloty – podobnych udogodnień ta nasza przyszła Atlantyda zna przecież tysiące. Czego chcieć więcej? Postęp musi być zatem bezgraniczny – gdyby go nie było, świat straciłby sens, a ludzie nadzieję. Oczywiście, na drodze ku lepszemu jutru mogą pojawić się przeszkody – „ciałami ludzi podpalony wiek” – ale samego procesu nie da się już wyhamować. Jeśli to prawda, czy jest on jeszcze postępem, czy tylko zmianą, zwłaszcza gdy tak trudno oszacować jego bilans, a samej ludzkości zdarzają się chwile antropologicznego regresu?
Ivan Dimitrijevic: Lata osiemdziesiąte XIX wieku, niewielkie niemieckie miasteczko. W rzemieślniczej rodzinie – relacjonuje to wydarzenie Reinardt Koselleck – do bierzmowania poszedł przedostatni syn. Po powrocie do domu otrzymał po raz ostatni siarczysty policzek, a potem pozwolono mu zasiąść do stołu z dorosłymi. Do tego momentu musiał, jak wszystkie dzieci, jeść na stojąco. Taki był odwieczny zwyczaj. Aż dopóki ludzie nie stali się mniej okrutni. Tego dnia ojciec rodziny pozwolił, obalając pozaczasową tradycję, aby również najmłodszego syna, jeszcze niebierzmowanego, dopuszczono do stołu dorosłych. Nawet bez policzka! Zaszokowana nowinką matka zapytała ojca, co te wyjątki mają znaczyć. „Tego wymaga postęp”, brzmiała odpowiedź już byłego pana domu.
Piotr Nowak: Nie ma znaków w świecie, nie ma ich także na niebie. Nawet jeżeli są, to ich znaczenie jest nieodgadnione, nieczytelne – oto wnioski, jakie wyciągnęli z dzieła Kafki dwudziestowieczni tragicy. Samuel Beckett uważał, że ziemia jest dla kamieni, a nie dla ludzi. I pisał o tym dosłownie. Jego dramaty, również jego proza, nie są metaforami – to nasz świat. Ale, jak się okazuje, ludziom nie wystarcza, że żyją – muszą jeszcze o tym opowiedzieć. Powtórzmy zatem ich słowa: - Nie może pan odejść? / - Bez moich rzeczy nie. / - A na co panu one? / - Na nic. / - I nie może pan bez nich odejść? / - Nie.
Ivan Dimitrijevic: Grecka tragedia uczy nas, że kiedy człowiek ustanawia święta i wydaje mu się, że może coś uczynić dla Bogów, aby spojrzeli na niego łaskawie i sprawiedliwie, to w żadnym razie ludzkie czyny, szczególnie jeżeli są (a zawsze przynajmniej trochę są) sprzeczne z jego słowami, nie mogą zmienić jego losu. Tragedia uczy skromności. Uświadamia nam naszą nieuchronną niedoskonałość. A dopóki śmiertelny nie uzna własnych granic, będzie pisać tragedię i zanurzać się w tragizmie. Bo bogowie, których wspominamy podczas świąt, lubią nas upominać. Nadaremnie. Na tym polega ich tragiczny los. Stąd też ich przerażenie i śmiech.
Piotr Nowak: Reguła jest taka: Im więcej wspominasz, tym więcej masz do wspominania, a to znaczy, że jesteś stary. Czy nostalgia jest przywilejem ludzi starych, czy też ogólną przypadłością charakterystyczną dla każdego, komu miłe jest jego przebrzmiałe życie? Czy jest rzeczą poetów, jak przypuszcza Ivan? I czym różni się od blagi i zmyślenia? Czy w nostalgii liczą się fakty, czy tylko syzyfowa chęć odwracania biegu czasu? „Już nie chłopcy, lecz mężczyźni, / Już kobiety – nie dziewczyny. / Młodość szybko się zabliźni, / Nie ma w tym niczyjej winy”.
Ivan Dimitrijevic: Nostalgicznemu człowiekowi zawsze albo za mało, albo za dużo. Nigdzie nie czuje się na własnym gruncie, nigdy nie żyje we własnym czasie. Zatem nostalgia nie jest przyczyną smutku i nieszczęścia, ale jedynie ich symptomem. A filozofia, tak mnie uczono, jest wiedzą o przyczynach. Dlatego nostalgię najchętniej zostawia poetom. Nostalgię bowiem można wyśpiewać, ale nie myśleć.
Piotr Nowak: Rozmawiamy z naszymi gośćmi na krótko, by tak rzec, przed oddaniem kobietom głosu. Sto lat temu, 28 listopada kobiety w Polsce przestały być nieme, zaczęły przedstawiać swoje wymagania, artykułować racje, także te najważniejsze, polityczne. Posłuchajmy, co mówią dzisiaj, jakie tematy je interesują, co podnoszą jako rzeczy najpilniejsze, do natychmiastowego omówienia. Oddajmy ponownie im głos.
Ivan Dimitrijevic: Kobiety nie istnieją. Istnieje moja babcia, mama, żona, córka, siostra, ciocia, przyjaciółka, koleżanka… Ile razy nie zadbaliśmy o nie, nie dostrzegliśmy ich drobnych – i właśnie dlatego decydujących – gestów? Ile razy odpowiedzieliśmy milczeniem na ich ciche wołanie? Ile razy ich łza nas nie poruszyła? Ile razy nie przeprosiliśmy? Ile razy nie powiedzieliśmy „dziękuję”? A następnie, aby jakoś temu nadmiarowi niesprawiedliwości zadośćuczynić, przyjęliśmy abstrakcyjne pojęcie kobiety i zaczęliśmy walczyć o ich wyzwolenie, równouprawnienie, godność.
Ivan Dimitrijevic: Mickiewicz określił dziewiętnastowieczną Rosję jako Systemat Carski. Jeśli system oznacza zamkniętą, ograniczoną własnymi normami formę życia, to systemat jest paroksyzmem (wynaturzeniem?) systemu: zbyt sztywnym i za mało stałym zarazem. Skutkiem systematu jest to, że człowiek z jednej strony może stać się kimkolwiek, ale jednocześnie każdy pozostaje nikim. Nie oznacza to, że życie w systemacie jest z konieczności złe. Ba, życie człowieka, w tej odwiecznej i niemożliwej walce z niezmiennością, nabiera barwy, proroczo wtrąca się w przyszłość, oraz, o czym świadczy wielka literatura rosyjska, chętnie przysiada przy źródle Mnemozyny, bogini pamięci, matki Muz i poetów.
Piotr Nowak: Literatura rosyjska stanowi wyzwanie dla europejskiej racjonalności. Chodzi w niej o zupełny brak kokieterii w podejmowaniu pytań fundamentalnych, który bierze się stąd, że Rosjanie odczuwają cieleśnie to wszystko, o czym inni zdołają jedynie pomyśleć. Uczucie, nie rozum jest formą rosyjskiej wrażliwości religijnej, estetycznej, literackiej. Rosjanin nie myśli, nie modli się – on myślą i modlitwą uwzniośla świat, wychodząc poza ramy zdrowego rozsądku, wciągając w wir, jaki sobą wznieca, to wszystko, co znajduje się w pobliżu, co stoi obok. Przekonał się o tym Reiner Maria Rilke, gdy pod koniec życia podjął na pozór niewinną rozmowę w dwojgiem młodych poetów rosyjskich.
Piotr Nowak: Czy rzeczywiście potrzebna jest nam nowa Konstytucja? Komu jest ona potrzebna, skoro dziś nawet sam ustawodawca coraz rzadziej odróżnia ustawę od rozporządzenia? Po co nam kolejna ustawa, nawet jeśli ma to być ustawa zasadnicza? Czy wpisanych w nią wartości nie nosi się w sercu? Czy należy je dodatkowo zapisywać na papierze i wspierać autorytetem? Po co mamy to robić? Aby ich nie zapomnieć? Aby nie zapomnieć tego, że wszyscy mamy prawo do wolności?
Ivan Dimitrijevic: Konstytucja istnieje po to, by chronić wolność osobistą i własność prywatną obywateli przed nadużyciami władzy państwowej. Oznacza to, że władza państwowa odczuwana jest jako odrębne ciało… Konieczne, ale obce. Dlatego Stany Zjednoczone są prawdziwie zjednoczonym Państwem, które poprzez konstytucję dochodzi do jedności, podczas gdy Państwa europejskie prowadziły wewnętrzne wojny z powodu konstytucji. Ponieważ ten obcy, ten wróg – król, kasta czy warstwa społeczna – był w Europie jednym z nas. Jedynym Państwem posiadającym konstytucję są więc Stany. Żadne inne Państwo nie posiada jedności, nadal nie jest Państwem spełnionym, w pełni ukonstytuowanym. Potęga Stanów polega na ich konstytucji – to nie pusta formuła retoryczna. Konstytucja jest źródłem mocy.
Piotr Nowak: Są różne domy: dom kultury, dom publiczny, był też kiedyś dom przyjaźni polsko-radzieckiej. I choć odwiedza się je lub odwiedzało najczęściej z różnych powodów, to z całą pewnością mają one jedną wspólną cechę: nikt w nich nie mieszka. Postawmy zatem pytanie elementarne: co sprawia, że dom nadaje się do zamieszkania albo się do tego nie nadaje? Czy można gdzieś mieszkać, ale nie mieć domu?
Ivan Dimitrijevic: Jakkolwiek wiemy, że państwo dba o nasze bezpieczeństwo, w nocy zamykamy drzwi naszych domów na klucz. Tak bardzo nie ufamy sąsiadom. Oto dowód, że dla człowieka inny jest zawsze wilkiem. Wojna domowa jest tylko zawieszona. Tak naucza Hobbes. Człowiek, który myśli w taki sposób, staje się, sam z siebie, zwierzęciem domowym, lichym, słabym, nieustanie potrzebującym pełnić rolę gospodarza, powiada z kolei Nietzsche. Po oswojeniu się z Nietzscheańską krytyką zwierzęcia domowego, przestałem zamykać drzwi domu na klucz. Niestety otwartość też miewa swoje wady.
Piotr Nowak: Kto wynalazł korek, geniuszem równy jest Platonowi. Inny powie, że „odkrycie nowego dania większym jest szczęściem dla ludzkości niż odkrycie nowej gwiazdy”. Muszę przyznać, że bliskie mi jest takie stanowisko. Cóż bowiem może mnie obchodzić wystygłe ciało niebieskie, skoro nie mam dość czasu, środków i woli, by zająć się własnym?
Ivan Dimitrijevic: Kiedy przychodzi nam wskazać filozofa, który uosabia cnotę panowania nad przyjemnościami, na myśl natychmiast nasuwa się Immanuel Kant. Żył na tyle umiarkowanie i racjonalnie, że zamienił siebie samego w miejski zegar. Wskazywał innym, która jest godzina, a była to godzina zdrowego spaceru. Pokazywał przez to, jak należy sprawować władzę nad namiętnościami. Jednak, gdy pewnego dnia jego wierny sługa, który pracował u Kanta już wiele wiele lat, zmuszony był odmówić mu ulubionego sera z uwagi na zalecenia lekarskie – a trzeba wiedzieć, że Kant po prostu szalał za serem – sędziwy filozof stracił wszelki umiar i odprawił go.
Piotr Nowak: Dzieci przebywają gdzieś na pograniczu dwóch światów: nieciekawego świata dorosłych oraz świata niesamowitych baśni, cudów i czarów. Tylko one, może jeszcze czarownice i filozofowie, zdolne są do mediacji pomiędzy tymi dwoma światami. We wszystkich mitach dotyczących dzieciństwa spotykamy zdumiewający paradoks: z jednej strony bezbronne dziecko wydane na pastwę niezwykle potężnych wrogów, jest nieustannie zagrożone zniszczeniem, z drugiej zaś dysponuje siłami przekraczającymi ludzką miarę. W mitach i bajkach dziecko występuje w roli kogoś niepokaźnego i pozbawionym znaczenia, jest wtedy „tylko dzieckiem”. Zarazem słuchają się go zwierzęta, demony, rozmawia z nim Bóg i udziela mu swej mocy. Czy dorastając, tracimy coś bardzo cennego, czy wprost przeciwnie: nareszcie wydobywamy się z mroku jakiejś fatalnej bezwiedności?
Ivan Dimitrijevic: Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, popłakałem się – jak dziecko. Z okien sali porodowej można było dostrzec napis, który Ariosto umieścił nad wejściem do swego ostatniego domu: parva sed apta. Mała, ale stosowna. Taka dla mnie byłaś: mała, ale akurat taka, jakiej sobie życzyłem. Taka dla mnie pozostaniesz do ostatniego dnia, w ostatnim domu: zawsze mała, zawsze akurat taka, jakiej potrzebowałem. Dlatego każdy pozostaje dzieckiem, a dorastanie okazuje się zapomnieniem naszego pierwotnego, małego i stosownego stanu.
Piotr Nowak: Przyjaźń jest domeną mężczyzn, ich, jak ujął ktoś trafnie, „romantyzmem”. Najtrwalsze przyjaźnie zawierane są przed trzydziestką, ponieważ ani w dojrzałym, ani w podeszłym wieku nikt nie szuka przyjemności, jaką daje przyjaźń; szuka korzyści. Tymczasem uczucie przyjaźni to „interes”, do którego się stale dokłada. Każda przyjaźń ma swój początek i koniec. Kończy się zazwyczaj wtedy, gdy każda ze stron chce więcej, niż otrzymuje, kiedy przyjacielską bezinteresowność rozkłada wirus zysku. Kończy się także, gdy w nas samych nie rozpoznajemy dłużej tego pierwotnego uczucia, jakim darzyliśmy naszych dawnych przyjaciół. Co zrobić – zmienił się świat, my się zmieniliśmy, zmienili się też nasi przyjaciele. A skoro tak, musimy zmienić przyjaciół.
Ivan Dimitrijevic: Trudno dociec, dlaczego przyjaźnie się kończą, jeszcze trudniej odgadnąć, jak się zaczynają, a przede wszystkim, czym w ogóle przyjaźń jest. W platońskim Lizysie Sokrates, w towarzystwie swoich młodych przyjaciół, próbuje wielu ścieżek, aby zdefiniować zjawisko przyjaźni. Każda z nich jednak doprowadza do aporii. Przyjaźń ucieka rozumowi – oto konkluzja dialogu o przyjaźni. Ale kiedy się nad zagadnieniem przyjaźni zastanawiamy razem z kimś, stopniowo i nieuchwytnie stajemy się przyjaciółmi. Stawanie się przyjaciółmi stanowi prawdziwą konkluzję dialogu o przyjaźni. Z przyjacielem chcemy razem myśleć, mieć wspólne prawdy i wspólne błędy – coś niezmiennego, podczas naszego nieustannego rozwoju. Przyjaciel jest wyjętą poza czas możliwością dialogu.
Ivan Dimitrijevic: Kiedy niektórzy zesłańcy odwiedzili po latach syberyjskie miasta – pisze Anne Appelbaum w Gułagu – wybudowane swoimi zamarzniętymi, szykanowanymi i przemęczonymi rękoma, a zastali je spustoszone i umierające, ich serce wypełniło się smutkiem. Dopiero wtedy uświadomili sobie, że trochę w tej Syberii – synonimie zła, niesprawiedliwości, ostatecznej arbitralności co do tego, kto przetrwa – się jednak zakochali. Była ona również ich dzieckiem. Bo gdy człowiek spotyka się z ziemią, jakkolwiek jałową, i z tajgą, jakkolwiek nieprzystępną, i z rzeką, jakkolwiek lodowatą, wszystko jest możliwe. Nawet stworzenie.
Piotr Nowak: Dla ludzi wolnych miejsce to nie wiąże się z geograficznym położeniem. Markiz de Custine uznał, że przybył na Syberię, gdy którąś ze swych kibitek przejechał most na Wiśle. Z kolei dla Polaków Sybir rozciąga się już na podmokłych terenach Smoleńszczyzny, mniej więcej tam, gdzie Józef Czapski dostrzegł i opisał zło „nieludzkiej ziemi”. „Wrócicież kiedy? – i którzy? i jacy?” (chciał wiedzieć Norwid). „Z śmiertelnych prób / W Syberię drugą: pieniędzy i pracy, / Gdzie wolnym – grób”! Sybirem jesteśmy osaczeni stale – powiada poeta – na okrągło, bez wytchnienia. Sybir czyha za rogiem, mości sobie miejsce w zakamarkach, które wabią zakłamaną atrakcją i sfałszowanym pięknem. Sybir zatem to nie tylko geografia, ale także stan ducha – wieczna opresja, mróz, brak nadziei i dobrych dróg wyjścia.
Ivan Dimitrijevic: Kilka lat temu Unia Europejska dostała pokojową Nagrodę Nobla. Co za paradoks? Najbardziej gwałtowny kontynent, w którego historii nieustannie czytamy o wojnach, walkach, przemocy, wreszcie się uspokoił? A może wyczerpał się mit, na którym opiera się Europa? Mit, z którego pochodzi. Warto go przypomnieć. Europa to niezwykłej urody fenicka księżniczka, którą Zeus, zakochawszy się w niej bez pamięci, porwał, przybierając postać białego, pozornie niewinnego byka. Inni bogowie po Zeusie porywali nieustannie Europę i zostawiali po sobie i pięknie, i straszne dzieci. Filozofia, kościół, nowożytny system nauk, oświecenie, rewolucja, chciwy hedonizm. Kto cię dziś porywa, Europo? Komu się jeszcze podobasz, po tylu latach, po tylu dzieciach?
Piotr Nowak: Impuls kolonialny określa ruch całych narodów – na zewnątrz (mam tu na myśli wyprawy, podboje) i do środka, a więc krwawe wojny toczone w Europie. Impuls ten nadaje dynamikę działaniu, dzięki któremu kontynent ten – bo przecież nie ma lub zaraz nie będzie żadnych innych kontynentów – stopniowo przekształca się – są to słowa Husserla – w „nową ludzkość”. Państwa leżące na granicach Europy, Rosja i Ameryka, od których zależeć będzie przyszłość świata, to tylko jej przesilenie, jej wzmocniony do karykatury obraz. Dlatego barbarzyńcą jest ten, komu brakuje europejskich słów na samookreślenie, kto nie potrafi zakwestionować założeń własnej kultury, kogo mowa – jak mowa Kalibana składająca się z samych obelg, bełkotu, powtórzeń i pretensji – pozostaje niezrozumiała.
Ivan Dimitrijevic: Eric Peterson, słynny niemiecki teolog, już niemal sto lat temu napisał, że bank zastąpił we współczesnym świecie Kościół. To bank dysponuje oceną moralności, która nosi imię "zdolność kredytowa" i mówi nam, kto jest godny zaufania czy inwestycji. Kto jest godny ekonomicznego zbawienia. Bank Świętego Piotra był jednak bardziej humanitarny: udzielał dyspensy, ba, dyspensę umieścił nawet w samym systemie winy i zapłaty, świadomy jak trudno jest wywiązać się z długów...
Piotr Nowak: Pewnego razu odwiedziłem bank. Powiedziano mi, że zaciąganie kredytu to patriotyczny obowiązek, wyraz posłuszeństwa obywatelskiego. Bankom pozwala się pożyczać pieniądze, których nie mają – przekonywał mnie wygadany komiwojażer franka szwajcarskiego – ponieważ banki żyją głównie z kredytów, czyli dopiero tworzą pieniądz, których jeszcze nie mają. Jeśli decyduję się na kredyt i potem spłacam całą sumę wraz z odsetkami, dzięki swej pracy zamieniam abstrakcyjne kolumny cyfr w bardzo realne dobra. Im więcej kredytów, tym szybciej kręci się świat, tym więcej przyrasta dóbr i towarów, tym naród większy, silniejszy, bogatszy. Jego słowa prawie mnie przekonały, lecz ostatecznie przeważył sceptycyzm. Poznasz swą miarę – powtarzam słowa kogoś, komu zaufałem – o ile nigdy nie weźmiesz kredytu.
Piotr Nowak: Powiada się, że praca to czynność wymuszona potrzebą przetrwania. Czy w takim razie lew goniący za antylopą także pracuje? Czy uwijające się w ulu pszczoły chodzą do pracy? Nie bardzo. Praca musi zatem wytwarzać jeszcze inne wartości i prowadzić do innych celów niż podtrzymywanie trywialnego życia. Mówiąc krócej, musi być źródłem sensu, gdyż w przeciwnym razie unieszczęśliwi nas. Albo – przez odmowę jej podjęcia – zepchnie nas na margines. Z tego powodu znaczenie pracy nie może sprowadzać się do wąsko pojętego utylitaryzmu. Praca musi obejmować coś jeszcze, coś, czego nie potrafi wysłowić żadna teoria użyteczności ani korzyści.
Ivan Dimitrijevic: Zatrzymał mnie chłopak na rowerze. Rozwozi obiady, nie mówi po polsku, a komórka nie wskazuje gdzie jest wejście do budynku. Dla niego każde miasto jest tą samą mapą z googla. Każde miasto jest nie-miejscem. Praca, zamiast zakorzenić w rzeczywistości, stała się tym, co go od rzeczywistości oddziela. Na tym polega jej nowa perfidia. Riderami nie przejmuje się nikt, bo to przecież chłopaki z Bangladeszu, nielegalni imigranci. Są z natury oportunistami, a więc kimś do wykorzystania, tak jak kanapa. Riderom, którzy odmawiają przepracowania wskazanego przez system czasu, spada rating, wykalkulowany arytmetycznie. Następnym razem dostaną zlecenie w jeszcze gorszych godzinach. A nas interesuje tylko, aby się nie spóźnili, bo to przecież ich praca. Roznoszą nam, zbyt zapracowanym, by ugotować sobie obiad, coś do jedzenia. Wskazałem mu wejście. Złe.
Ivan Dimitrijevic: Jawne kłamstwa i bezwzględne obrazy uczuć powinny zostać poddane cenzurze. A my wszyscy już jesteśmy cenzorami nas samych oraz innych. Od tego programu poczynając, w którym bezwzględnie ocenzurowana zostałaby każda treść negacjonistyczna czy antysemicka. Ba, uprawiamy nawet cenzurę prewencyjną i takich gości nie zapraszamy. I tę cenzurę, podstawową, bez której nie ma żadnej ludzkiej wspólnoty, praktykuje każdy rodzic, nauczyciel, wychowawca, przyjaciel. Bez cenzury społeczeństwo się rozpada i przeinacza w przestrzeń anarchii, a tylko w tej panuje absolutna wolność słowa. Pytanie o cenzurę nie dotyczy zatem tego, czy ma ona rację bytu, ale raczej w imię czego i kogo jest praktykowana, w imię jakiego dobra słowo zostaje podane kontroli i dyscyplinie. Kto i za sprawą jakiej szczególnej wiedzy moralnej ma prawo być cenzorem?
Piotr Nowak: Jestem za cenzurą, ilekroć troglodyta narusza moja wolność i nietykalność. Jestem za cenzurą, gdy wchodzą z zabłoconymi butami do mojego domu. Jestem za cenzurą, kiedy błazen wtyka flagę mojego państwa w psią kupę. Opowiadam się za restrykcją i nożycami, gdy znieważają dobro wspólne, gdy przekraczają – w niekończących się aktach prowokacji – granice: dobrego smaku, przyzwoitości, moralnego uzusu.
Piotr Nowak: Język to po grecku logos, a więc rozum, myślenie, a zatem umiejętność wypowiadania swej własnej istoty. Człowiek odnajduje siebie zawsze w języku. Dzięki niemu rozumie swą przeszłość, spodziewa się też zrozumienia ze strony tych, którzy niegdyś pojawią się między nami. Zresztą nie ma innej drogi prowadzącej do zrozumienia siebie i świata – drogi niejęzykowej, niedyskursywnej. Intuicje pozajęzykowe są na ogół mgliste i niepewne. A jednak język – również ten najbliższy, ojczysty – bywa dla wielu za trudny. Wczoraj odebrałem telefon i usłyszałem: „Kurde, no, jak to się nazywa, Darek mówi…” Innym razem, w sklepie, sprzedawca wskazując mi drogę do półki, instruował: „no tego, tam, weź tamto i tu, gdzieś tu, a potem tego”. Czy zdania te – równoważniki zdań – wypowiadane są w języku polskim? Co to za język? Czy służy porozumieniu, czy też jest znakiem różnicy między ludźmi, której nie da się już niczym zasypać?
Ivan Dimitrijevic: A przecież słowa i tu, i tam, mają swoją godność. Ba, może wszystkie inne słowa, bardziej dokładne i kompleksowe, służą, by powiedzieć właśnie to. O tym opowiada Anna Achmatowa we wstępie do tomiku wierszy Requiem. Gdy w latach 30. jeszcze bardziej zaostrzyło się prześladowanie wrogów ideologicznych, poetkę ukarano uwięzieniem jej jedynego syna. Z tego powodu niemal codziennie wystawała w kolejce przed leningradzkim zakładem karnym, w towarzystwie dziesiątek innych, tak samo zrozpaczonych ludzi. Pewnego razu kobieta z sinymi wargami, która stała za nią, zapytała Annę na ucho, bo wszyscy mówili szeptem: A czy To może pani opisać? Mogę, odpowiedziała Achmatowa. Kto może, ten "może" język, aż do punktu, w którym język łamie się przed Tym i przeistacza w milczenie.
Piotr Nowak: Nadzieja radykalna, ostateczna przychodzi wtedy, gdy spodziewamy się szczęśliwego zakończenia, ale nie wiemy, skąd miałoby ono nadejść. Jej radykalizm polega na tym, że znajdująca się w kryzysie kultura podąża – w osobach jej najważniejszych przedstawicieli: poetów, mężów stanu, nawiedzonych proroków – w kierunku pomyślnego rozwiązania, którego jeszcze nie ma. Nadzieja ta nie występuje w związku z tanim optymizmem ideologii społecznych, ponieważ ratunek może tak samo nadejść, jak i nie nadejść. W pewnym sensie taka nadzieja wytwarza nowy typ męstwa podejmującego ryzyko w sytuacji, w której zupełnie nie wiadomo, co należy robić, gdy każdy wybór może okazać się wyborem tragicznym. Jest to model męstwa słabego, osadzonego na ruinach minionego świata i świadomości przegranej.
Ivan Dimitrijevic: Dlaczego się przejmujesz? – pyta Arystoteles. Jeśli to, co cię martwi, zależy od ciebie, nie warto się przejmować, ponieważ jesteś w stanie stawić temu czoła. Jeśli nie zależy od ciebie, i tak nie warto się przejmować, bo w żaden sposób nie możesz nad tym zapanować. Ludzie, plemiona, stowarzyszenia, narody mają swój los. Cokolwiek byśmy zrobili lub, czego byśmy nie zrobili, losu nie można zmienić. A w czym pokładać nadzieję, jeśli los skazuje nas na przemijanie, zniknięcie, utratę siebie? Czy istnieje źródło nadziei, które jest potężniejsze od losu? Wiele Przewag, przywódca plemienia Wron usłyszał we śnie, że jest. Ma na imię mądrość, odnowa dawnych cnót, męstwo. Tylko cnotliwość jest wolna od losu. Tylko cnotliwy nie ma się czym przejmować. Tylko bycie cnotliwym zależy od nas.
Piotr Nowak: „Wszyscy, kurwa, ćpią” – śpiewa raper Goss. Jeśli narkotyki aż tak bardzo się rozpowszechniły, jeżeli faktycznie badał mnie wczoraj lekarz-heroinista, interweniował w mojej sprawie policjant, który jest alkoholikiem, jeśli małe dzieciaki nie mogą znieść obecności dorosłych i sięgają po coraz mocniejsze środki, uzależniając się od nich, to może trzeba przyznać wreszcie, że świat współczesny przypomina po prostu dom wariatów? Dziś coraz więcej zachowań, które do niedawna kłóciły się z normą, uznajemy za jak najbardziej normalne. Wyobraźmy sobie na moment, że to prawda, że nowe standardy stanowią freaki i popaprańcy. Co wtedy? Czy nie będziemy zmuszeni przyznać, że zmieniło się nie tylko otoczenie człowieka, lecz również on sam, że przeobraziła się jego natura, że bez narkotyków ani rusz? Coraz częściej napotykam osoby, które przekonują, że każdy musi sięgać po dragi, czy będzie to seks, zioło, czy też internet, aby przetrwać pod naciskiem rozpędzonej cywilizacji. Czy mam im wierzyć?
Ivan Dimitrijevic: Ernst Junger nauczył nas, że władza – w sojuszu z technologiami produkcji obrazów – zdolna jest oddziaływać na wyobraźnię, przeobrażając nasze najbardziej ukryte pragnienia w potrzeby, które następnie zaspokajają polityka i gospodarka. Najgłębsze warstwy psychiki mogą zostać zdyscyplinowane i poddane kontroli i manipulacji. Jaka byłaby zatem nasza wizja zużycia narkotyków, gdybyśmy na tę praktykę, zazwyczaj kojarzoną z utratą panowania nad sobą, patrzyli jako na sposób, w którym człowiek wymyka się władzy? Czy partia uzależnionych stanowi jedyną opozycję wobec rządu nad duszami? Czy narkotyki przybliżają do wolności? Czy to raczej wolność urojona? Tom Waits, amerykański muzyk, powiedział, że nie rozumie tych, którzy uciekają w rzeczywistość, ponieważ obawiają się stanów wywołanych przez substancje. Czy zatem człowiek jest częścią rzeczywistości czy może artystą, który kształtuje ją w upojeniach, aby potem szukać przed nią schronienia w iluzjach?
Piotr Nowak: Przeczytałem gdzieś, że pionierzy matematyki mieli na temat jej podstaw użyteczne wyobrażenia. Miały z nich następnie wyniknąć wnioski, sposoby dokonywania obliczeń i rezultaty. Tymi z kolei zawładnęli fizycy w celu uzyskania nowych rezultatów. Na koniec zaś pojawili się technicy i biorąc niekiedy same już tylko rezultaty, dodali do nich nowe obliczenia. W ten sposób powstały maszyny. Aż nagle, kiedy wszystko istniało w najlepsze, matematycy doszli do wniosku, że w podstawach całej sprawy jest coś, czego w żaden sposób nie można dopasować do reszty. Sprawdzili na samym dole i okazało się, że cały gmach wisi w powietrzu. Ale maszyny pracowały! Należy wobec tego przyjąć, że całe nasze współczesne życie opiera się na szaleństwie maszyn i pomyłce człowieka, bez których mogłoby ono w ogóle nie powstać.
Ivan Dimitrijevic: W znakomitych Szklanych pszczołach Ernst Juenger stwierdza wprost, że ludzka doskonałość i techniczna perfekcja są nie do pogodzenia. Oto scena, wyjęta z pamięci lub wyobraźni. Jesteśmy z nią sam na sam, za chwilę pierwszy pocałunek, cisza i drżenie. Dzwoni komórka! Jakże czujemy się nieswojo, wstydzimy się wręcz! Ten dźwięk oznacza, że ja nie kocham innego tak jak należy: na wyłączność. Ale że perfekcja techniki przenosi część obcego mi świata w sam środek naszej relacji. Technika nas łączy, ponieważ już oddzieliła nas od najbliższego. Rzecz jasna, nie tylko miłością żyje człowiek… A ten pocałunek? Ah, pocałunek jest doskonały. Miłość – również miłość do mądrości – jest doskonała. Czy Państwo wyłączyli smartphony? Odzwonią Państwo później.
Piotr Nowak: Dawni Grecy żyli tak, jakby spali. Właściwą im trzeźwość i twardość osłabiał mit przeżywany poważnie, w natchnieniu. Chwile, w których bóg porywa Europę, Atena przenosi Parysa z placu boju w bezpieczne miejsce, a Diomedes rani ją w szale walki, należały do czasu rzeczywistego i działy się na oczach ludzi i bogów. Grecy nie musieli wierzyć w realność tych zdarzeń, oni je po prostu widzieli, patrzyli na nie. I chociaż bez reszty utożsamiali się z tym, co się im akurat trafiało, przeczuwali, że źródło istnienia leży gdzie indziej, gdzieś poza tymi objawieniami. Ale wiedzieli też, że człowiek został powołany do zadań wyższych niż troska o własne zadowolenie. Człowiek ma stać się artystą, atletą istnienia, ponieważ piękno – piękne życie i życie w pięknie – stanowi jego ostateczne i najważniejsze usprawiedliwienie. Nie ma innych, nie ma ważniejszych.
Ivan Dimitrijevic: Naszym demonem jest jednak rzeczywistość. Mit, który zdarzył się in illo tempore, w czasie oderwanym od stawania się, i który jest wydarzeniem spełnionym oczekującym już tylko na interpretację, przemawia do nas jako ciekawostka opisująca mentalność prymitywną, przed-naukową. Życie kontemplacyjne, które dla Greków stanowiło najpiękniejsze spośród dostępnych człowiekowi sposobów przejmowania się własnym czasem, dziś całkiem zniknęło. Nawet kontemplację obliczamy miarami wydajności, szybkości realizacji, skuteczności społecznej czy rynkowej. Rzeczywistość – to, czego jedynie warto poszukiwać – jest tym, co łatwo dostępne, jak zysk, interes, dobrobyt, potężne i krótkotrwałe emocje. Rzeczywistość nie jest nigdy spełniona. A jednak w każdej epoce należy sprzyjać przeciwnym dążeniom niż te, które nadają kształt rzeczywistości. Takim dążeniem jest próba odzyskania starożytnego mitu lepszego życia, życia kontemplacyjnego – mitu, w który przekształciliśmy ich wielobarwne istnienie.
Piotr Nowak: Naprzeciw śmierci jesteśmy jak dzieci. Zakłamujemy jej doświadczenie. Wycinamy dziury w dyniach, usiłujemy zminimalizować jej przerażającą magię. Załatwiamy śmierć śmiechem. Przede wszystkim udajemy, że jej nie ma. Toteż przestała dokuczać nam jej stała obecność. Odczarowano ją w poliklinikach i korporacjach farmaceutycznych, uznając za dolegliwość. Wprawdzie trudną do wyleczenia, lecz w dłuższej perspektywie – dolegliwość uleczalną. Dziś odchodzimy nie pośród bliskich, lecz w szpitalach i hospicjach. To niemal reguła. Przekleństwem kultury współczesnej jest zatem wodewilowa wręcz i obsesyjna koncentracja na życiu z pominięciem zjawiska śmierci i umierania. Chcemy nieśmiertelności, chcemy „być jak bogowie”.
Ivan Dimitrijevic: To prawda. Chcemy być jak bogowie. A czy to nie oznacza, że nie potrafimy się obejść bez bogów i bez tamtego świata, który jest po drugiej stronie świata widzialnego? Nasz pomysł jest całkiem fajny: wepchnąć tamten świat w ten – zjednoczyć tu i tam, przezwyciężyć jednym ciosem śmierć i zmartwychwstanie, człowieka i boga. Z tego dążenia wynika postęp technologiczny, któremu jednak towarzyszy i strach, że również tym razem się nie uda. Ponieważ, w odróżnieniu do nieśmiertelnych bogów, my pozostajemy śmiertelni, przynajmniej na razie. Na razie zatem to wciąż jeszcze śmierć ukazuje nam naszą istotę i miarę. Tak oto nawet nowi bogowie – w kwestii śmierci – jeszcze odwołują się do dawnych bogów i w nich poszukują wzoru. Czy to nie potwierdza starą ideę, że to bóg, a nie człowiek, jest miarą wszystkich rzeczy?
Piotr Nowak: Uniwersytet starego typu był miejscem, w którym przeszłość nawiązywała do przyszłości za pośrednictwem tego, co aktualne i teraźniejsze. Dziś nie jest to potrzebne ani możliwe, ponieważ uniwersytet ma nawiązywać wyłącznie do teraźniejszości – głównie do realiów rynku z jego ciasnymi, bo materialnymi, potrzebami. To nie uczeni zarządzają współczesnym uniwersytetem. Robi to biznes i administracja. Ceni się uległość, brak pytań, wydajność, doskonałość, umiędzynarodowienie. Zarządzający uniwersytetem starają się sprostać cywilizacyjnym wyzwaniom, nie wiedząc, lub nie przyznając się nawet przed sobą, że to po prostu niemożliwe – rzeczywistość materialna jest zawsze parę kroków przed nimi. Zapomnieli, być może nigdy o tym nie pamiętali, że najświętszym obowiązkiem w Akademii jest wolne od utylitarnych zobowiązań myślenie.
Ivan Dimitrijevic: Już w latach siedemdziesiątych XIX wieku Nietzsche dostrzegł upadek humboldtowskiego typu uniwersytetu na rzecz szybkiego szkolenia, głębokiego na tyle, ile wystarczy, by stać się osobą zdolną dużo zarabiać. Czyli – powierzchownego. Już wtedy uniwersytet miał na celu wykształcić osoby mające wartość obiegową. Takiej tendencji, pisze Nietzsche, sprzyja egoizm zarobkujących i egoizm Państwa, któremu wiedza potrzebna jest tylko jako narzędzie do walki z innymi Państwami. Właśnie dlatego naciska ono na rozpowszechnianie kultury i na specjalizację. Nietzsche się jednak pomylił. Takie wykształcenie odebrali najwięksi myśliciele i naukowcy dwudziestego wieku – a mimo to – nie stali się wartością obiegową.
Piotr Nowak: Na teatr składają się aktorzy, reżyserzy, publiczność. Ci pierwsi wypowiadają ze sceny teksty największe, często nieprzekraczalne. Udziela im głosu Sofokles, Shakespeare, Moliere, przez co nierzadko padają ofiarami złudzenia, że są tak samo mądrzy, jak autor Antygony, czy Miarki za Miarkę. Biorąc cudze za własne, zaczynają następnie pleść kolosalne bzdury o współczesnej polityce i swym życiu prywatnym. Robią to w sposób autorytatywny i nieodwołalny. Podobnie rzecz ma się z reżyserami, którzy dziś tylko z rzadka reżyserują wielkich autorów, częściej zaś reżyserują ich i wygrywają przeciwko nim samym. A coraz mniej wyrobiona publiczność bywa zwyczajnie oszukiwana. Pozostawiona sobie samej, opuszczona, bezbronna, wystawiona na pastwę hucpiarzy i hochsztaplerów, zwyczajnie nie ma siły przeciwstawić się ich przemożności.
Ivan Dimitrijevic: To prawda – prawda uniwersalna, określająca wszystkie sfery życia. Weźmy na przykład filozofa. Czy nie jest tak, że filozof myśli, że zmądrzał, bo przeczytał Kanta? Nie chodzi już po ulicach, ale unosi się ponad światem. Dostrzega tylko wielkie idee. Nie zauważa malutkiego człowieka, który walczy ze swoimi niefilozoficznymi, ale strasznymi kłopotami. Nikt nie mądrzeje dzięki mądrości innych. A pycha to piekło nie tylko aktorów, ale również polityków, myślicieli, pisarzy – nas wszystkich. Zatem, również pod tym kątem, teatr ujawnia prawdę życia. Jeśli ponosi klęskę, to dlatego, że człowiek jest daleki od doskonałości. W teatrze widzimy lustro postawione przed społeczeństwem i kulturą. Jeśli teatr nam się nie podoba, to zapewne dlatego, że my sami się sobie nie podobamy. Uciekamy od niego, bo to przed naszą brzydotą chcemy się schronić.
Piotr Nowak: Apokalipsa – niehistoryczny element historii – znosi chronologię, podważa sens pojęcia postępu, a nawet rozwoju: wszystko ciąży w stronę nieodwracalnego kresu, który nadaje dziejom sens. W pytaniu o eschaton historia przekracza swoje granice, dzięki czemu staje się widoczna – i sensowna – dla samej siebie. Nie rozumieją tego ci wszyscy, którzy zamknięci są w chwili obecnej jak w klatce, którzy mają zawsze „czas” na podjęcie decyzji i nigdy się nigdzie nie spieszą. Cykliczność ich życia zmienia decyzję w pusty gest. Pogrążeni w naturalnej sekwencji wypadków są wobec aktu decydowania i wobec historii całkowicie obojętni. Dla nich Apokalipsa się nigdy nie wydarzy.
Ivan Dimitrijevic: Ostatnia gmina, do której w Apokalipsie św. Jan kieruje swoje słowa, to Laodycea. Sprawiedliwość ludu. Laodycea jest bogata i samowystarczalna. Jest letnia, lubi świat i życie, ale nie wyrzekła się wiary. Sumienie niczego jej jednak nie wyrzuca, jako że w sądach Laodycei wymiar sprawiedliwości sprawowany jest w imię ludu. Choć odmawia Ojcze nasz, wcale nie chce, aby Królestwo przyszło. Sprawiedliwość ludu jest bowiem lepsza niż rzekomo doskonała sprawiedliwość Królestwa: to sprawiedliwość w wolności, bez żadnego Króla, bez żadnego Sędziego. Zapewniono, że błogosławieni będą ci, którzy się smucą, cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, łakną i pragną sprawiedliwości. Może tylko tacy pokładają nadzieję w słowach, którymi kończy się Pismo Święte: Przyjdź Panie.
Piotr Nowak: Jeszcze w XVIII wieku, w czasach przed Napoleonem, skutki wojen nie dotyczyły cywilów. Wojny toczono bezszelestnie. Poddani niemieckiego czy włoskiego księcia często nie wiedzieli nawet, że ich pan prowadzi wojnę. Wprawdzie obserwowali ruch wojsk, lecz niewiele z tego rozumieli. Wojna była sprawą ludzi dzielnych – ich odwagi, honoru, skłonności do ryzykowania życiem w imię wartości nieutylitarnych. Czym wojna jest dzisiaj? Czy różni się od zwykłego bandytyzmu? Albo – patrząc na to samo zjawisko od innej strony – czy nie przypomina po prostu (i tylko) działań policyjnych?
Ivan Dimitrijevic: Nie można dziś przywrócić wojnie jej honoru i sensu. Hektor, zamiast szanowanym bohaterem, jest tylko bezimiennym kryminalistą. Do jakiejś innej wojny odwoływał się Heraklit, powiadając, że jest ona matką wszystkich rzeczy… W wojnie albo zdradzisz sąsiada, który stał się wrogiem, albo zbiorowego przyjaciela, który przed wrogiem cię chroni. Zasadą wojny jest zdrada, niemożliwość bycia neutralnym, miłosiernym, refleksyjnym… Wojnę przegrywa wróg odczłowieczony, który nie przynależy do wolnej natury ludzkiej; ma wrócić do nicości, z której się wziął. Wróg to nikt. A kto jest zwycięzcą? Nieznany bohater, nikt. W wojnie nikt nie jest sobą i nikt nie może stać po stronie prawdy, ale musi wybrać jedną partię, historię, nację…I udawać wiarę.
Piotr Nowak: Ból jest głuchą, tępą mową ciała. Jest zwierzęcy – cierpią mrówki, pelikany, cierpi człowiek. Ale tylko on choruje. Choroba jest ludzką odpowiedzią na nieludzki, przerażający, długotrwały ból. Chorobę tworzy człowiek, ból zadaje mu natura, której jest częścią. Dziś coraz słabiej rozumiemy tę zależność, nie rozpoznajemy jej właściwie. Mnożymy imiona chorób, wynajdujemy na nie coraz bardziej nieskuteczne lekarstwa. Jedynie ból ma się dobrze, tylko on nas nie chce opuścić.
Ivan Dimitrijevic: Babcia Maria umarła na chorobę nerek w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Nie chciała oddać się w ręce zmechanizowanych procedur oficjalnej, naukowej, zimnej medycyny. Mimo że bolało, coraz bardziej. A może nie chciała zmierzyć się z prawdą? W chorobach, które istotnie wpływają na naszą kondycję, ale nie są jedynie przejściowymi sezonowymi dolegliwościami, powierzamy się cudownej sile lekceważenia. Dziś nie pójdę. Przejdzie. Dziś też nie. Jest wiele spraw do załatwienia, a inny jest ważniejszy niż zdrowie. Może jutro… Da się wytrzymać. Dziś jest jutro. Babcia Maria zmaga się ze swoją chorobą już tylko w pamięci. A twoja babcia jak ma na imię?
Projekt finansowany w ramach programu Ministra Edukacji i Nauki pod nazwą „Społeczna odpowiedzialność nauki”
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego